Epeisodion I: Wyścig z martwymi psami

284 24 28
                                    

Na świecie istnieje wiele istot magicznych i niemagicznych, lecz od milleniów najpotężniejszym jest budzący grozę wyvern. Skrzydlaty gad siłą przewyższający najpotężniejsze ze smoków na dzień przed zagładą oddał swą potęgę ludziom, aby mogli stać na straży największych tajemnic świata. Ludzkie wcielenia wyvernów mają wiele imion, lecz najstarszym jest właśnie Strażnicy. Niegdyś był to Zakon – przystępowali doń jedynie Wybrańcy, od poczęcia obserwowani przez Strażników, a następnie przyuczani do swej służby. Obecnie jednak wyverny są bardziej bractwem wojowników, niż zakonem, choć nazwa ta nadal funkcjonuje. Lecz czego przyszło im pilnować? Co jest tak ważne, by zwykłym śmiertelnikom darować życie wieczne, nadludzką wytrzymałość, władzę nad żywiołami i możliwość zmiany kształtu? Co jest tak ważne, by na jego straży postawić niezwyciężoną, ziejącą ogniem, skrzydlatą bestię? Tego nie wie nikt.

Mistrz Saul Modre „Bestiariusz – czyli istoty i zwierzęta magiczne"



Mark von Lahman był po prostu pewien, że widział to już na jakimś filmie.

Wszystko wyglądało jak sceneria z jakiejś chorej bajki kogoś o wyjątkowo czarnym poczuciu humoru. Otaczające go góry nie były najwyższe, lecz miały w sobie coś specyficznego, jakąś tak doskonałą symetrię i górowatość samą w sobie, że wyglądały zupełnie jak nakreślone ręką niezbyt wprawnego trzylatka. Równiutkie, łagodne, porośnięte zielonym i ślicznym do porzygania laskiem... Owszem, lasek był stary – potężne modrzewie pnie miały w większości tak grube, że niemożliwością było objąć je w kilka osób, a ich gałęzie miejscami splatały się tak ciasno, że nawet z całych sił wytężając wzrok, nie dało się dostrzec nieba, lecz miały w sobie coś... sztucznego. Nienaturalnego. Zbyt doskonałego. Jak warstwowa, skomplikowana iluzja, która wyszła spod rąk kogoś nieradzącego sobie w tej dziedzinie najlepiej.

No tak, tylko że całą tą cukierkowość przyćmiewała pogoda. Niebo po zachodniej stronie wyglądało nie tak, jak powinno – chmury przelewały się falami barwy zwietrzałego atramentu, spiętrzały, kłębiły jak na przyspieszonym filmie. Jedyne, z czym mu się kojarzyły, to rozlany gorący ołów.

Miniaturowa ołowiana burza. I tylko ona wyglądała na prawdziwą.

Wiatr z każdą chwilą się wzmagał. Giął wiekowe drzewa, wykręcał, bawił się nimi na wszelkie sposoby, jakby testując, ile są w stanie znieść. Niósł ze sobą jednocześnie duszny i orzeźwiający zapach zbliżającej się ulewy. Zapach ołowianego deszczu...

Zaśmiał się z porównania. Oby nie...

Choć wszystkie kolory wokół były raczej pastelowe – wspaniałe zielenie o wszelkich możliwych odcieniach, głębokie brązy, cała setka barw z ich niemożliwego do opisania pogranicza – Markowi wydawało się, że są zbyt intensywne. Wręcz raniły oczy, przytłaczały. Rażąca pomarańcz spodni od więziennego uniformu gryzła się z nimi, strasząc jaskrawą plamą. Koszulę wyrzucił już jakiś czas temu, czując się tak, jakby odbieranie jej koloru sprawiało mu fizyczny ból, lecz powoli zaczynał tego żałować – pomimo aż iskrzącego w oczekiwaniu przed burzą powietrza, było potwornie zimno.

Pędził jak nigdy wcześniej. Mocno odbijał się od ziemi, bez żadnego wysiłku omijał przeszkody, z łatwością pokonywał wzniesienia. Nigdy nie był wytrawnym biegaczem, więc brak jakiegokolwiek ścisku w płucach wydawał się nader interesujący. Owszem, gdzieś pod żebrami czuł już rozprzestrzeniający się stopniowo ogień, lecz wiedział, że wytrzyma jeszcze długo. Zbyt długo... Ciekawe. Początkowo usiłował rozpuścić macki mocy, chcąc wybadać niecodzienną okolicę, wczuć się w siebie samego, lecz zwykle posłuszna magia nie chciała go słuchać, pozostając gdzieś obok, lecz wciąż zbyt daleko, by mógł do niej sięgnąć. Było to prawie tak bardzo przerażające, jak czająca się w miejscu wspomnień lepka, czarna pustka.

Radosna KompaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz