quinze

9.1K 782 933
                                    

Ciemność pochłonęła każdy zakamarek lodowiska, odbierając wszechobecnej jasności władzę. Wśród ogarniającego zamieszania, drącego się, rzucającego kurwami tłumu, przekrzykiwania się usłyszałem jak krążek o coś uderza. A potem walnęło coś jeszcze, masywne cielsko, o twardy mroźny lód – zapewne jakiś nadgorliwy kibic.

Upadłem gwałtownie na lód i zdusiłem w sobie krzyk rwącego bólu. Walnąłem kaskiem z główki o twardą powierzchnię i pomimo ochrony poczułem to pierdolnięcie przechodzące falami przez całe ciało.

Al. Al. Al. Każdy wykrzykiwał skrót mojego imienia z przerażeniem w głosie. I twoje ziomo. Ziomo, weź nie padaj przede mną na kolana, przecież władca ci nie kazał - niby prześmiewczo, ale błąkała się tam nutka zaniepokojenia. Ziomo. Ziomo. Z paniką, co ukazywałeś tak rzadko w stronę ludzi,  jak Vince oznaki inteligencji.

Nie byłem w stanie się podnieść. Poczułem parę dłoni, unoszące mnie do góry. Wzięli mnie z obydwu stron za ramiona. Zorientowałem się, że to moje chłopaki. Przemówił głośny, szorstki głos, odbijając się echem po całym lodowisku, ale nie zakodowałem ani słowa, rozpierdolony na bani. Dochodziły do mnie też ożywione, rozradowane okrzyki publiczności.

Syknąłem, gdy poczułem chłodną maść w okolicach kostki i piszczela. rozeszła się ciepłem, jakby miała ambiwalentne uczucia co do swojej temperatury. Sprawdzili, czy nie mam uszkodzonej głowy. Wachlarz pytań; "czy możesz ruszyć nogą", "czy masz czucie?" kręci ci się w głowie?, na które odpowiadałem z automatu. Związali mi kostkę bandażem.

– Chłopaki, weźcie go do szatni i pomóżcie się przebrać. Al, zawiozę cię do szpitala – usłyszałem głos trenera.

Byłem tak zamroczony, że nie zwróciłem uwagi na to, co mówił. Po głowie rozchodził się tępy ból, jakby kreda sunęła po tablicy z piskiem. Sunąłem wzrokiem to tu, to tam. Barwy przeciwników - niebieskie, zahaczające o zieleń, jak brudne jezioro; rozgoszczone po całej architekturze tego miejsca. Pomniki z flagami w ich kolorach. Uniosłem wzrok ku górze, widząc nad sobą kryształowy żyrandol, warty więcej niż moje mieszkanie. Palce silnie wbijające się w moje ramiona. Zwyczajny uścisk. Knykcie wbijające się w lewe ramię, jak pędzel w płótno gdy urojony malarz widząc coś transcendentalnego.

Zaczynałem się powoli wybudzać jakby ze śmierci klinicznej, gdy znajdowaliśmy się w długim holu, afiszującym się ekstrawagancją i elegancją. 

– Wziął odleciał i pierwsza rzecz, którą zobaczył to twoja morda. Nic dziwnego, że padła mu psycha.

Twój oddech - miodowo cytrusowy na moim policzku, bo znowu żułeś tanie gumy z supermarketu, których miałeś tony w pokoju i z zużytych plastikowych pudełek budowałeś wieże. Twój oddech - podminowany od wysiłku, świszczący i palący moje zgrzane policzki. Obróciłeś głowę w stronę mojej twarzy, gdy zacząłeś przekomarzać się z Vincentem, który przytrzymywał mnie za drugie ramie, dlatego sapałeś mi w policzek. Twoje usta wygięte w ogłupieniu, gdy zdałeś sobie sprawę, że wpatruje się w ciebie jak odurzony a nasze usta są na wyciągnięcie... języków.

– Czubie. Czubie, on potrzebuje sztucznego oddychania, ćwiczyłeś w końcu ostatnio jak poszedłeś do tego gejowskiego klubu.

– weź mnie nie denerwuj. pytałem każdego, czy chce odmawiać ze mną różaniec. Alex, on mi mówił, że tam jest spotkanie dzieci Bożych i proboszcz Raphaël miał przytoczyć przypowieść o Edypie. w dodatku mieliśmy się tam spotkać.

BromanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz