Rozdział 12

1.9K 153 5
                                    

Perspektywa Emily

Chodziłam nerwowo po mieszkaniu od jednego kąta, do drugiego. Od dwóch dni James nie dawał znaku życia. Bardzo się martwiłam. Z jednej strony był przecież dorosłym mężczyzną i mógł robić co mu się żywnie podoba. Ja jednak miałam nadzieję, że gdyby Bucky chciał odejść, to po prostu by mi o tym powiedział. Zastanawiałam się, czy rzekomy przyjaciel Jamesa, którego spotkaliśmy w parku, był agentem Hydry. Dręczyło mnie sumienie z powodu tego, iż kazałam mu iść sama. Być może w przeciwnym razie nic by się nie stało. 

Usiadłam na kanapie i włączyłam telewizor. Chciałam skupić swoją uwagę na czymś innym. Oglądałam powtórkę wiadomości, w których pokazywali Kapitana Amerykę ratującego kilka osób z płonącego budynku, zdarzenie miało miejsce dokładnie 2 dni temu. Zawsze podziwiałam takie osoby. Nie chciałam zabijać ludzi, to nie był mój wybór. Mocno wierzyłam w to, że w moim poprzednim życiu byłam dobrą osobą. Być może ja również mogłam zostać bohaterką, która ratuje życie a nie je odbiera. Niestety Hydra odebrała mi tą możliwość i jedyne co mi pozostało to oglądać bohaterskie wyczyny Kapitana Ameryki w telewizji. 

 - Sytuacja została opanowana, nikomu już nie grozi żadne niebezpieczeństwo - Kapitan Ameryka udzielał wywiadu dziennikarzom. Był widocznie zmęczony ale mimo to uśmiechał się, dodając wszystkim otuchy. 

Nagle coś mnie olśniło. Przypomniałam sobie wieczór, kiedy w parku razem z Jamesem spotkaliśmy tego mężczyznę. Przedstawił się jako Steve Rogers. Oznaczało to, że był również bohaterem, którego podziwiało mnóstwo ludzi. To on był Kapitanem Ameryką. Dlaczego nie poznałam go wcześniej?

- Jeśli jest bohaterem, to raczej nie ma złych zamiarów w stosunku do swojego przyjaciela - powiedziałam sama do siebie. 

Gwałtownie podniosłam się z kanapy i przeszukałam wszystkie kieszenie mojej kurtki w poszukiwaniu numeru telefonu, dzięki któremu James miał skontaktować się z mężczyzną.

- No tak, przecież oddałam ją Buckiemu - przeklęłam w myślach i przejechałam ręką po twarzy.

Stałam chwilę w bezruchu, zastanawiając się co powinnam teraz zrobić. Musiałam jakoś skontaktować się z Rogersem. On jedyny mógł wyjaśnić mi zniknięcie Jamesa. Nawet jeśli postanowił odejść, to i tak chciałam o tym wiedzieć. Należało mi się choć trochę prawdy. 

Przeszukałam całe mieszkanie w nadziei, że może karteczka jakimś cudem wypadła Buckiemu z kieszeni. Niestety nie znalazłam jej. Upadłam z impetem na kanapę i spojrzałam w sufit. Poczułam się cholernie bezsilna. Czułam, że stało się coś złego. To było strasznie silne przeczucie. Między mną a Jamesem było coś więcej, coś jakby na wzór przyjaźni. Przyjaciele nie znikają bez pożegnania, a przynajmniej miałam taką nadzieję. 

Podniosłam się do pozycji siedzącej i popatrzyłam na okno. Na dworze było już ciemno, dochodziła godzina 23:00. W mieszkaniu panowałam kompletna cisza, a moją twarz oświecało jedynie delikatnie światło ulicznej latarni dochodzące zza okna. Dosłownie czułam, jak mocno bije moje serce. 

Do głowy przyszedł mi tylko jeden pomysł. Postanowiłam pójść do parku, w którym po raz pierwszy spotkaliśmy Rogersa i liczyć na to, że spotkam go ponownie. Prawdopodobieństwo nie było zbyt duże, ale to jedyne co mogłam zrobić w tej sytuacji. Ubrałam się więc w pośpiechu i dosłownie wybiegłam z mieszkania, mało co nie zapominając o zakluczeniu drzwi. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam o zabandażowaniu metalowej ręki. W drodze na miejsce modliłam się tylko o to, aby nie spotkały mnie z tego powodu żadne nieprzyjemności. 

Gdy dotarłam do parku, od razu zaczęłam się nerwowo rozglądać. Z perspektywy innego człowieka mogło to wyglądać podejrzanie, dlatego po chwili usiadłam na ławce i próbowałam zachować spokój. Mimo późnej pory kilka osób spacerowało wąskimi alejkami. Blask księżyca w akompaniamencie gwiazd, tworzył niezwykle urokliwy klimat. Niebo jak zawsze było cudowne. 

Przyglądałam się każdej osobie, która tylko znalazła się w polu mojego widzenia. Na głowę naciągnęłam kaptur a lewą dłoń kurczowo trzymałam w kieszeni. Z każdą upływającą minutą czułam, że to wszystko nie ma sensu. 

Po upływie około godziny wstałam i skierowałam się w stronę wyjścia z parku. Zastanawiałam się co mogę zrobić w tej sytuacji, w jaki sposób mam się skontaktować z Rogersem.

Idąc powoli chodnikiem nagle usłyszałam krzyki. Rozejrzałam się dookoła i zauważyłam dwóch mężczyzn, którzy zaciągali kobietę w uliczkę, między kamienice. Długo się nie zastanawiając ruszyłam w ich stronę. Stanęłam jak najbliżej ściany i wychyliłam się lekko.

- A panienka co się tak skrada? - poczułam mocne szarpnięcie za ramię. Trzy zamaskowane osoby wpatrywały się we mnie, a dłoń jednej ściskała moją prawą rękę. 

W momencie gdy usłyszałam za moimi plecami przeraźliwy krzyk kobiety, byłam gotowa zaatakować. Nie zdążyłam jednak wymierzyć nawet jednego ciosu, ponieważ osoba trzymająca moją rękę gwałtownie upadła na ziemię. Pozostała dwójka zaczęła się rozglądać dookoła. 

- Nie ładnie tak zaczepiać nieznajome kobiety - wiedziałam, że skądś znam ten męski głos. Nie myliłam się, po chwili za plecami zamaskowanych osób pojawił się Kapitan Ameryka we własnej osobie.

Gdy bohater wymierzał sprawiedliwość, ja pobiegłam do zaułku. Uderzyłam w głowę jednego mężczyznę a następnie przerzuciłam go przez plecy na ziemię. Drugi był nieco zdezorientowany więc korzystając z okazji chwyciłam za leżący nóż i zbliżyłam się do niego. Wbiłam ostrze prosto w jego kolano, na co ten zawył z bólu. Kopnęłam go prosto w pierś. Podniosłam go za koszulkę do góry i spojrzałam mu w oczy. Zobaczyłam w nich jedynie złość i nienawiść. Nagle poczułam ostry ból w prawej nodze, przez co straciłam równowagę i upadłam na ziemię. Dwóch mężczyzn stanęło nade mną. Jeden wymierzył celownik prosto w moją stronę. Nie miałam siły się podnieść. Nie mam pojęcia dlaczego, w swoim marnym życiu doznałam gorszych urazów i mimo to walczyłam. W tamtym momencie jednak było inaczej. Ja po prostu się poddałam. Pogodziłam się ze swoim losem. Skoro mój jedyny przyjaciel mnie zostawił, to nie było sensu dłużej tego ciągnąć. 

Przeżyłam tak wiele a zginę postrzelona przez ulicznych bandytów. Żałosne. 

Mocno zacisnęłam powieki. Nie chciałam widzieć swojej porażki. Gdy usłyszałam wystrzał pistoletu, zdziwiłam się. Kompletnie nic nie poczułam. Powoli otworzyłam oczy i ujrzałam Kapitana Amerykę z tym swoim bohaterskim uśmieszkiem na twarzy. Mimowolnie także się uśmiechnęłam. Podał mi rękę i pomógł wstać. 

- Jesteś ranna - powiedział a ja spojrzałam na swoją nogę, która rzeczywiście trochę krwawiła. 

- To nic takiego, lepiej zajmij się tą kobietą - popatrzyłam za mężczyznę ale o dziwo nie dostrzegłam nikogo, oprócz leżących na ziemi napastników. 

- Uciekła już dawno, widocznie nic jej nie było - zaśmiał się, a ja spojrzałam na niego lekko zaskoczona ale także rozbawiona - za to ty, potrzebujesz lekarza - wskazał palcem na moją nogę. 

- Nie, żadnego lekarza - pokiwałam nerwowo głową - proszę.

Kapitan Ameryka znów się zaśmiał. Mimo tego, iż cały czas zdawał się być rozbawiony, to widziałam po nim, że wcale taki nie był. Tak jakby ten śmiech był tylko przykrywką jego prawdziwych uczuć. Rzeczywistość bywa na prawdę okrutna. Nawet superbohaterowie muszą udawać, że wszystko jest w porządku, gdy tak na prawdę coś niszczy ich od środka. 

- Czy my się już gdzieś nie widzieliśmy? - Kapitan zapytał nagle, a ja przypomniałam sobie, dlaczego tak bardzo chciałam go znaleźć. 

- Tak, tak to ja byłam z Jamesem w parku - jego wyraz twarzy zmienił się diametralnie - on nie daje znaku życia od kilku dni. Ostatni raz gdy go widziałam, wychodził aby spotkać się z tobą - odetchnęłam głęboko - ja muszę wiedzieć co się stało. Miałam nadzieję, że ty coś wiesz. 

Spojrzałam mu prosto w oczy i już wiedziałam, że stało się coś złego. 


Cold Heart ♦ Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz