Rozdział 8

441 41 33
                                    

Jak... Jak mogłem do tego dopuścić? Wciąż przed oczami miałem jego smutne, błękitne oczy ostatkiem sił wpatrujące się we mnie... rude włosy opadające jakby w kompletnej bezsilności na jego czoło... kochał mnie, zapłaciłby za mnie nawet życiem. A ja oddałem go w ręce naszego najstraszniejszego wroga... Jestem głupi, głupi, głupi!!!

- Cole wątpię, aby walenie pięściami o piasek cokolwiek Ci dało - zwrócił mi delikatnie uwagę Zane - Powinniśmy raczej wziąć się mocno za robotę i spróbować wydostać z tej wyspy. Mamy przecież jad Tygrysiej Wdowy, Nadakhan wylał złą fiolkę! Ale jeśli nas tu znajdzie ponownie będzie kiepsko... nie mamy żadnych broni, jesteśmy w sumie całkowicie bezbronni... - wymieniał mi dalej, a ja mamrocząc coś pod nosem wstałem i odwróciłem się na pięcie od nich wszystkich. Ruszyłem w stronę lasu, ściskając dłonie w pięści.

- A Ty dokąd??! - krzyknął za mną Lloyd, zawsze myślący trzeźwo.

- Po drewno!! Musimy się stąd przecież jakoś do cholery wydostać, tak?? - nie zwracając uwagi na dalsze zawołania blondyna, wszedłem pomiędzy zielone gęstwiny. Jay był teraz całkowicie sam z tym cholernym zboczeńcem... nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie co on mu teraz mógł robić.

- KURWAAA!!! - wrzasnąłem wściekły i uderzyłem pięścią w najbliższe drzewo. Pień trzasnął i złamał się cały wpół, a drzewo runęło bezwładnie na ziemię. Spojrzałem na odlatujące, przestraszone mną ptaki. Zniszczyłem ich gniazda... No tak. Przecież jestem tylko kimś kto potrafi niszczyć. I właśnie dlatego nie chciałem wchodzić w bliższy związek z Jay'em. Żeby go nie zniszczyć psychicznie... Ale teraz za to zniszczy go ktoś inny. I to doszczętnie. A wszystko to jak zwykle moja wina. Brawo Cole, świetnie. Już możesz wypierdalać z tego świata i umrzeć w Piekle, tylko do tego się nadajesz.

Usiadłem pod drzewem i schowałem głowę w ramionach.

- Synu... przecież dobrze wiesz, że to nieprawda.

- Tata? - podniosłem lekko głowę, chcąc się upewnić... ale nie, to nie może być on!! No bo skąd...

Jednak przed moimi oczami ukazała się tylko jakby senna zmora, przedstawiająca mojego młodego ojca i małego mnie, miałem chyba z 5 lat.

- Ale tato, ja tylko umiem niszczyć, zniszczyłem tamtemu chłopczykowi zabawkę i to już nie pierwszy raz! - czarnowłose bobo rozpłakało się bezsilnie i wtuliło w ramiona ojca.

- Cole, Twoja moc to dar. Musisz ją tylko dobrze wykorzystać... kiedyś może ona uratować komuś życie, tak jak uratowała życie mi i tobie, twoja mama... była bardzo odważna. Nie bała się niczego!

- Tato... - chłopczyk otarł łzy i spojrzał w bok jakby na mnie - Ja też chcę kiedyś taki być.

Po czym wizja znikła sprzed mych oczu, zostawiając jedynie wewnętrzny spokój i zamyślenie.

- Chłopaki!!! Już wiem!!! - poderwałem się z pozycji siedzącej i wybiegłem w kierunku plaży.

- Chłopaki!!! Już wiem!!! - poderwałem się z pozycji siedzącej i wybiegłem w kierunku plaży

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

- Kim jesteś?

- Jay G---

- ŹLE!!! - uderzył mnie kolejny raz pięścią po twarzy Nadakhan - Jeszcze raz, grzecznie. KIM JESTEŚ.

- Delar V' Corazón... - wymruczałem niewyraźnie, ocierając twarz z krwi i uciekając gdzieś wzrokiem. Już wszystko było mi obojętne. Nikt i tak mnie nie uratuje! Od tygodnia czekałem, napełniony myślą, że może jednak... Ale codziennie było to samo. Skromne śniadanie, tortury, brak obiadu, tortury, ruchanie i kolacja podsunięta jak dla psa na smyczy, którym w sumie byłem. Jestem najsłabszym ogniwem w całej tej ,,bitwie''...

- Głośniej. - chwycił mnie za podbródek dżin, bezczelnie śmiejąc mi się w oczy. Byłem lalką. Zabawką w jego rękach. Praktycznie nikim, poza kluczem do władzy nad światem.

- Delar V' Corazón!!! - wykrzyczałem mu w twarz, jednak chyba trochę zbyt agresywnie, bo zaraz dostałem w twarz z liścia.

- Rozumiem co Cole w Tobie widział... - kapitan złożył dwie ze swoich rąk za sobą i oddalił się kawałek - Te słodkie spojrzenie bezbronnych niebieskich oczu, niewinne usteczka które tylko czekają by móc je zgwałcić swoimi... - odwrócił się i uśmiechnął szyderczo.

- Wiesz, że chciał Cię tylko przelecieć, prawda? - spojrzał na mnie złośliwie i widząc zdziwienie w moich oczach roześmiał się jakby zadowolony.

- Nawet jeśli chciał mnie tylko przelecieć to bez znaczenia... - zacisnąłem zęby. - Już nie gram po niczyjej stronie.

- Och, tak myślisz? - zbliżył się do mnie niebezpiecznie dżin i przychylił do mojego ucha.

- Dla pocieszenia powiem Ci, że coraz bardziej przypominasz Jego... - wyszeptał z pełnym przekonaniem w głosie. Uniosłem brwi, a moje oczy rozszerzyły się w niemym zdumieniu.

- Ta bajka nie skończy się dla was dobrze, zapamiętaj to... - chwycił mnie za gardło dżin, a ja zachłysnąłem się i zacząłem dusić, szukając jakiegokolwiek ulotu powietrza.

- Ona się skończy dobrze dla mnie i tylko wyłącznie dla mnie. Ninja zapłacą za to co zrobili, życiem całego ich świata. Zbuduję nowy świat, w którym JA będę rządził!!! A Ty jako na pamiątkę ich cierpienia zostajesz moją słodką, małą zabaweczką. - rzucił mnie brutalnie na podłogę, a ja zaciągnąłem się z trudem powietrzem. Byłem cały siny na twarzy, wyglądałem żałośnie. Pirat spojrzał na mnie z pogardą, a następnie kopnął jeszcze w plecy.

- Mówiąc już o zabawie Jay'u Gordonie Walkerze; a wsłuchaj się, gdyż ostatni raz tak do Ciebie mówię; na dziś już mi się znudziłeś. I jeśli masz czas i siłę - zaśmiał się cicho - to wyjrzyj przez okno, by zobaczyć ,,nową dostawę'' ziem Twojego starego domu... - rzekł, po czym pośpiesznie wyszedł, jakby w lekkiej obawie przed czymś.

- D-domu? - wyjąkałem cicho i pokuśtykałem powoli do okna, po czym usiadłem przy nim i spojrzałem przez okno. Zachód słońca. Naokoło coraz to więcej mnożyło się latających wysp z mniej lub bardziej rozpoznawanych przeze mnie miejsc. Świątynia Yanga, moja stara szkoła, kawałek góry gdzie kiedyś stał nasz klasztor, wioska Jamanakai... lecz mój wzrok przykuła jedna, dziwnie znana mi wyspa. I wnet zrozumiałem o czym mówił dżin.

- Jayyyyyy!!! - usłyszałem rozpaczliwy krzyk mojej przyrodniej matki, która od razu mnie zauważyła, siedzącego w pałacu za kratami. Mieli ją. Mieli ją i ojca. Ja... Chyba oni nie...

- Mamo!!! Tato!!! - wykrzyczałem ile sił w płucach i ze łzami w oczach wyciągnąłem ręce przez kraty. Mój dom, moi rodzice... nie, nie, nie, NIE TYLKO NIE ONI!!! Czym oni zawinili w tym wszystkim?!!

Po chwili zrozumiałem czemu Nadakhan wyszedł. Stał teraz tam, koło mojego domu na złomowisku, który był aktualnie latającą wyspą, stał przy moich rodzicach. Trzymał nad nimi miecz, a nieopodal stali jego piraci, między innymi Flintlock i Doubloon. Nadakhan spojrzał w moje załzawione oczy i wyciągnął wysoko nad siebie miecz... Czy on chce...

Szelest ostrza wbijającego się w ciało.

Krzyk mojej matki.

A potem jej ciało spadające w przepaść.

Odgłos wystrzału z pistoletu.

Urwany krzyk bólu mojego ojca.

I jego ciało spadające w przepaść.

Tyle zapamiętałem nim moje ciało samo osunęło się po ścianie. Zacząłem krzyczeć. Lecz ten krzyk nie był zwykły. To był krzyk samotnego dziecka porwanego i zabitego przez najbardziej żądnego krwi zabójcę. Krzyk unosił się jeszcze długie godziny wśród ścian, dopóki całkowicie nie ochrypiałem.

I tak ja oto, Jay Gordon Walker, już jako sierota straciłem tymczasowo głos.

Już nie miałem nikogo.

Nikogo.

Nikogo.

Samotność to chyba moje drugie imię, prawda?

Lego Ninjago - DelarOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz