Rozdział 11

111 19 35
                                    

        Nie było tak źle, jak się obawiała. Przynajmniej dopóki Duncan trzymał ogłowie, wyprowadzając konia z granic osady. Dość szybko złapała dziwną płynność ruchów z którą musiała się poruszać, aby zwierzę nie parskało z niezadowolenia. Przypominało to trochę balansowanie na cienkiej, chwiejnej gałęzi drzewa. A w tym miała przecież wprawę.

        Gdy Woodpine zostawili już dawno za sobą, a słońce zaczęło powolutku obniżać się na niebie Duncan zarządził postój w cieniu kilku drzew obok drogi. Odłożyli na bok swój dobytek i Strażnik pokazał jej jak należy zadbać najpierw o wierzchowca, nim wyjął kawałki suszonego mięsa.

Pozwoliła sobie na zdjęcie butów i onuc, nim wgryzła się w twardą przekąskę. Dostrzegła cień uśmiechu na twarzy mężczyzny, gdy to dostrzegł. Poruszyła palcami u stóp.

- Pewnie już nie będę miała okazji do chodzenia bez butów- rzuciła, chyba chcąc się usprawiedliwić.

- Na gościńcach czy w miastach mogłabyś zrobić sobie krzywdę w bose stopy- zgodził się.- Wdepnąć w szkło lub coś innego, mało przyjemnego- zerknęła na niego, dostrzegając zamyślony wzrok wbity w horyzont. Drgnął mu kącik ust. Czyżby coś wspominał?- Ale gdy wrócimy do naszego zamku w Denerim lub do Weishaupt- spojrzał na nią bardziej przytomnie- nikomu nie będzie to przeszkadzać.

Wzruszyła lekko ramionami.

- O ile dożyję.

Może zabrzmiało to niewdzięcznie. Ale przecież nie mógł zagwarantować, że pomoc której miała jej udzielić Szara Straż na pewno zadziała. Czy zakon mógł dysponować silniejszymi magami niż Merathari? Skoro Opiekunka nie była w stanie jej uleczyć to czy cokolwiek na świecie mogło? Przecież...

- Dożyjesz.

Zerknęła na jego spokojny profil.

Nie sprzeczała się.

Nie było po co.

Dojedli w ciszy i zebrali się. Pomogła Duncanowi na powrót osiodłać konia, ale tym razem to on go dosiadł. Wyjaśnił jej jak należy trzymać wodze i co robić, aby zwierzę reagowało na sam dotyk jej nóg. A potem wciągnął ją na odrobinę wolnego miejsca przed siodłem, plecak zarzucił na własne ramię i ruszyli do Lartown.

***

        Gdy w szarości zapadającej powoli nocy wyjechali z lasu w kierunku miasta i dostrzegła cel ich podróży, aż przetarła z niedowierzania oczy. Droga którą jechali swobodnie wchodziła pomiędzy drewniane domki mieszkalne i niewielkie pola uprawne, i prowadziła wprost pod wysoki chyba na dwadzieścia łokci mur. Nad nim zaś górowały dwie wieże strażnicze. Choć nie mogła dostrzec szczytu i najpewniej chodzących po nim ludzi wiedziała, że muszą tam być.

Jak wyglądał świat z tak wysoka...?

- Dobry Mythal...

         Duncan bezbłędnie poprowadził konia do bramy prowadzącej na teren miasta. Osadzona była na samym końcu muru, przez co wjechali w cień przezeń rzucany. Brama była zamknięta, ale po prawej stronie, obok rozklekotanej drewnianej budki, otwarta była furta. Stało przed nią dwóch znużonych strażników, sprawdzając osoby chcące wejść w obręb murów. Właśnie przepuścili chłopa dźwigającego wór na ramieniu i zajmowali się kobietą z rozkrzyczaną dwójką dzieci uczepioną jej spódnicy.

        Zsunęła się z konia, lądując miękko na ubitej ziemi. Chwyciła przerzucone przez Duncana nad głową zwierzęcia wodze i poczekała, aż mężczyzna sam zsiądzie. Prowadząc ogiera do bramy instynktownie zaczęła głaskać go po pysku. Parsknął cicho, wywołując jej lekki uśmiech.

[Dragon Age Origins] Przez mrok.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz