1.

317 29 5
                                    

Cztery księżyce, może słońca? Teraz nie byłem do końca pewien ile już dni upłynęło. Kim byli? Panami? 
Być może... ale to inna sprawa.
Ciało powoli odmawiało posłuszeństwa. Zmęczenie dawało o sobie znać, ale nie mogłem liczyć na odrobinę spokoju, czy odpoczynku. Uczono mnie posłuszeństwa, choć nawet nie próbowałem walczyć. Za najcięższą oznakę mojej niezłamanej woli uważano, brak odzewu na wołanie Pana. Nawet nie wiedzą jak bardzo chciałbym wykrzesać z siebie choć jedno słowo. Karano mnie na różne sposoby: był bat, głód, ciężka praca polegająca na przenoszeniu gruzu na pobliskich ruinach. Nie miałem sił, a złamane żebra odzywały się niemal przy każdym ruchu. Brak wody w tak upalne dni wykańczał jeszcze bardziej, ale teraz stałem się jedynie niewolnikiem. Czy taka miała być moja kara? Los postanowił ukarać mnie jeszcze bardziej niż Asgardczycy. Nadmiar lin krępujących moje ciało tak samo jak knebel był niepotrzebny, ale najwidoczniej oni byli innego zdania. Uciec? Nie było najmniejszych szans, choć i siły nie pozwalały. Przez te kilka dni straciłem wszystko - honor, tożsamość, siłę i wolność, której nie potrafiłem obronić. Moje proste szaty były w opłakanym stanie, tak jak i reszta mojego kruchego teraz ciała, które już chyba nierozłącznie szkliły kropelki potu. Szli, a dokładniej konno się poruszali ciągnąc mnie za sobą jak psa. Nie nadążałem przez co upadałem, a to kończyło się otarciami i powierzchownymi ranami, których nikt nie zamierzał opatrzyć. Z każdym przemierzonym krokiem, z każdą sekundą, minutą, godziną czułem się coraz gorzej. Zatrzymali się, choć szczęście dla mnie było to żadne. Rozpalili ognisko, ale byłem pozostawiony zbyt daleko aby się przy nim ogrzać. Zasnąłem wiedząc, że nie będzie już podobnej sposobności.

Zwiad, a raczej wieczorny patrol ziem. Codzienny, zwykle sprawny i szybki. Konie bowiem dobre, a i jeźdźcy obeznani z terenem. Dla jednych jak i drugich góry nie miały tajemnic.
Piękne, majestatyczne i groźne dla tych, co nie potrafią ich uszanować. Chociażby jak ta banda rzezimieszków, która stworzyła sobie tymczasowy obóz na leśnej polance. Było to zagłębienie terenu, jednak i tak dla wprawnym oczu biały dym z ogniska był dobrze widoczny.
Tylko... rozbójnicy, czy handlarze? Gęby i zarost wskazywało na jednych, ubiór zaś na drugich. Wątpliwości rozwiał jednak "towar" jakim handlowali. Niewolnik, a handel nimi jest na tych ziemiach zakazane, zaś w niektórych rejonach (chociaż by tutaj) karany śmiercią.
Na mój znak drużyna sprawnie rozbiegła się w okół polany nie zwracając na siebie większej uwagi niż wiejący w koronach drzew wiatr. Dałam sygnał, zadęto w róg i rozpoczął się atak. Rozbójnicy zostali wyrżnięci zanim udało im się chociażby chwycić za oręż. 
Zostawiając ich kiesy wojom podeszłam do niewolnika odprawiając skinięciem głowy jednego z członków drużyny. Przykucnęłam przed mężczyzną odgarniając dłonią włosy z czoła. Nawet gdy robiłam z nich warkocz część oczywiście musiała się z niego uwolnić, co czasem potrafiło być naprawdę kłopotliwe.
- Jak masz na imię? - Spytałam czarnowłosego (z tego co zauważyłam w jasnej poświacie księżyca) mężczyznę. Był chudy, poraniony, brudny, okryty łachmanami i chyba wystraszony.
- Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy. - Powiedziałam starając się żeby mój głos zabrzmiał przekonująco. - To jak się nazywasz?

Niepewnie podniosłem wzrok na kobietę, w jej czarnych jak noc oczach było coś niebezpiecznego, ale i niezrozumiałego...
Coś co dla mnie było sprawą bardzo trudną, wręcz niemożliwą do zrozumienia. Odsunąłem się nieznacznie, choć i tak prędzej, czy później zatrzymałyby mnie sznury. Rozchyliłem lekko usta, ale one tak jak zawsze okazały się puste, nieme i zamknięte na świat. Kłamstwo, czy prawda? Bo czy mogłem jej ufać? Nie... Była z pewnością wysoko postawioną osobą, a skoro ja byłem jedynie niewolnikiem... Odpowiedz nasuwała się sama. Wyrżnęła wszystkich, jeden rozkaz, niewłaściwy ruch i ja też polegnę martwy, zimny i sztywny. Nabrałem powietrza do płuc czując nieprzyjemny ucisk w płucach, które coraz trudniej pełniły swoją funkcję. Żebra już od czterech słońc paraliżowały mnie swoimi kolcami, które niemal przerywały, rozdzierały skórę. Chciałem krzyknąć, ale usta jak i struny głosowe były bezużyteczne. Przyjrzałem się dokładniej nieznajomej, choć wiedziałem, że nie powinienem bez pozwolenia podnosić wzroku. Jej brązowe włosy związane w luźny warkocz falował na wietrze, który szarpał nimi jak oszalały. Z pewnością była z tej wysokiej kasty Panów, na co wskazywały czerwone jedwabne szaty, szara peleryna z kapturem jak i bogato zdobiona zbroja okrywająca tors, nadgarstki, jak i palce. Nie mogłem odpowiedzieć, dlatego zacisnąłem kurczowo powieki oczekując na ewentualny, wręcz pewny silny cios.

JasseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz