12.

105 12 3
                                    

Podniosłem się z ziemi i wyszedłem z komnaty nawet spojrzeniem jej nie obdarzając. Wszędzie mi będzie lepiej niż w towarzystwie wiejkiej Nawi Kniahini. Czy sprawiedliwe to było, że mnie wyrzuciła? Zdawać się mogło, że tak to ja jednak nie dam jasnowłosej tej satysfakcji. Drzwi za sobą z trzaskiem zamknąłem, byle tylko nie pokazać jej jak wiele mnie to kosztuje. Do pokoju swojego zamiaru najmniejszego nie miałem powrócić, a ogrody? Cóż lepsze do snu się zdawały niż drzazgi... wszak noc już w pełni. Zabrałem koc z komnaty jednej i niepostrzeżenie przez jedno z okien z zamku się wydostałem. Moim celem były ogrody, choć i las przyciągał mnie do siebie jak słodycz osy. "Niepotrzeba krat, aby żyć w niewoli." Może teraz należało jej pokazać jak bardzo przejęły mnie jej słowa? Że za nic mam ją i wszystko co mnie tutaj otacza. Spojrzałem jeszcze raz z utęsknieniem na wolność, która na wyciągnięcie dłoni tak naprawdę była... Odwróciłem się i do ogrodów wszedłem, które o tej porze już pustkami świeciły. Żywej duszy nie nie było, ale może to i lepiej? Wszak medalionu ze sobą nie wziąłem a jedynie brązowy koc. To wszystko co mi zostało i o ironio większość sobie sam odebrałem... tak bardzo chciałbym stacić wspomnienia, pamięć, ostatnie życie które ciągnie się za mną niczym najcięższa kula u nogi. Walczyć z samym sobą, to żadna walka... cóż ja nawet tej nie byłem w stanie wygrać. Czy to było uczucie wolności? Przeszywające, przenikliwe zimno chcące dostać się pod wciąż mokre szaty? Nie pamiętam już jak to jest wsiąść odpowiedzialność za swoje życie, bo przez długi czas ono nie należało do mnie. Podszedłem do jednego z drzew i pod nim ułożyłem się wygodnie kocem się okrywając. Zimno było, choć tak naprawdę lepiej niż na zgliszczach.

Problemy z nim ciągłe, lecz cóż na nie poradzić było? Dobrego rozwiązania trudno szukać, a jeszcze trudniej znaleźć na to. Jednak już północ dochodziła i księżyc wysoko jasny, duży świecił, więc to i nie pora, i sił już na takie rozważania mi brakło.
Zamiast więc sytuacji tej trudnej myśli do łaźni, wykąpać się poszłam, a i włosy przy tym umyć. Potem zaś w koszulę nocną się ubrawszy w łożu się położyłam, gdzie po niedługim czasie sen mnie zmożył przykrywając niby pieżyną grubą swymi skrzydłami.

Sen mnie zmorzył, nieprzyjemny, wrogi, niespokojny. Zawsze jak i na jawie czujny byłem, ale teraz zupełnie inaczej się czułem. Tak samotnie, pusto jakby świat mnie opuścić z goła tylko ja pozostałem w świetle księżyca wysokiego na niebie górującego. Strach nie był już zwykłym strachem a czymś zupełnie innym, nieopisanym. Ciężar ogromny na piersi poczułem, jakby ktoś ciałem mnie do ziemi szorstkiej przyciskał. Powieki nieprawo uchyliłem, aby sprawdzić kto mój sen w tak nietypowy sposób przerwać postanowił. Na mojej klatce piersiowej siedziała kobieta o jasnym licu, w białe płachty i czarne suknie ubrana. Miała nadwyraz nogi długie, a promienie światła przenikały przez nią niczym przez biały bursztyn. Chciałem się podbieść, obronić, uciec ale... na nic się zdały moje starania. Zmora chwyciła mnie za gardło, dusiła pozbawiając tchu, powoduje uderzenie krwi do głowy. Następnie spija krew wyciekającą z nosa i ust. Jej szorstki język wywołuje nieprzyjemne dreszcze, które cały czas nawiedzając moje bezbronne ciało. Walczę o oddech, który tak naprawdę nigdy nie stanie się niczym więcej niż nikłym, nic nie wartym pragnieniem. Kobieta z wściekłością w żółtych oczach wgryza się w żyłę pulsującą na albo szyi... Znika. Jestem zmęczony, pozbawiony sił, chcęci do życia które tak naprawdę jest nic nie warte...
Bez sił, nadziei, bez uśmiechu, bez łez... pusty niczym muszla na brzeg wyrzucona. Powieki przymknąłem wymęczony światem tym całym, który nie wiedzieć czemu tak bardzo niesprawiedliwy stać się musiał. Jaskółkę zobaczyłem siadającą na moim ramieniu, która skrzydełkami nerwowo zatrzepotała. Została tak ze mną przez czas nieokreślony, aby odlecieć z powiewem wiatru.

Na łodzi do nikąd, przez sen dryfowałam, aż w szybę okienną pukanie cichutkie nie obudziło. W tedy to ospale, wolno z łoża wstałam do okna podchodząc i je otwierając zaraz jaskółkę widząc, co do mnie się dostać chciała. Ptaszyna też zaraz na dłoni mej usiadła szczebiocąc wdzięcznie i o tym co się z czarnowłosym stało mi opowiadając. W chwili pierwszej zostawić go tam chciałam ostatnie jego czyny wspominając, lecz... na sumieniu go mieć nie chciałam. A do rana łacno wykrwawić się tam mógł. Płaszcz więc gruby na się narzuciwszy i drugi do ręki wziąwszy, a też manierkę małą z wodą żywą również, z pokoju wyszłam. Potem zaś z zamku niezauważona. Jaskółka mnie do niego przez ogród przywiodła. A gdy o kroków kilka byłam i twarz jego bladą trupio wręcz bladą zobaczyłam, krew z rany na szuji powoli wypływającą i powieki na wpół przymknięte... Mnie także bladość zmogła i pukim obok niego nie stanęła, pókim nie dojrzała oddechu nikłego. Blada tak byłam, pewna że trupa przed sobą widzę.
Przykucnęłam zaraz jednak obok niego ulgę wielką odczuwając i płaszczem go nakryłam.
- Ten ogród pechowy dla ciebie jest bardzo. - Powiedziałam cicho, także mój głos w świerszczów cykanie się wmieszał. To ugryzienie co na szyi miał z lekka, a uważnie wodą przemyłam, aby się zagoiło. On do autodeskrukcji dąży, inaczej godzin minionych wyjaśnić nie umiała bym chyba.

JasseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz