W piątkowy poranek ledwo zwlokłem się z pościeli, prawie o świcie. Zastanawiałem się jak to jest możliwe, że w mieście byłbym z tego powodu zadowolony, tam z utęsknieniem oczekiwałem ranka. Cichutko wymknąłem się z pościeli, pozostawiając śpiącą Donatę, jak dzień wcześniej.
Marcel gotowy do pracy, już czekał na mnie przed domem z dwoma górskimi rowerami, w miejscu doskonale widocznym z okna salonu. Drugi raz w przeciągu krótkiego czasu wychodziłem z domu głodny do pracy, ponieważ wcześniej nie chciało mi się wstać i zaspałem gdyż po usłyszeniu budzika postanowiłem, że pośpię jeszcze minutkę. Koniecznie w takich sytuacjach muszę wyrobić w sobie nawyk szykowania dzień wcześniej śniadania, ciągle zapominam, że w lesie nie ma sklepu i zakupów nie zrobię, jak dawniej po drugiej stronie ulicy.
Zaraz po słowach przywitania i usprawiedliwienia się za moją opieszałość, przejąłem od niego jeden rower i pojechałem za nim. Kilka górek i wzniesień wystarczyło, żebym zdał sobie sprawę z mojej kiepskiej kondycji fizycznej w porównaniu do starszego przyjaciela. Kiedy dojechaliśmy do pierwszych budynków gospodarczych wzniesionych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku z dala od wioski, a teraz popadających w ruinę, zsiadając z roweru, sapiąc ze zmęczenia, zapytałem.
- Gdzie jesteśmy?
- W naszym obiekcie kupionym od agencji rolnej skarbu państwa. Kiedyś działało tutaj Państwowe Gospodarstwo Rolne, które przez pracowników było systematycznie rozkradane, a wydajność na papierze w sprawozdaniach rosła. Podczas transformacji, pod wpływem rolników indywidualnych, cofnięto dotacje i szybko splajtowali. Całe tysiąc hektarów ziemi leżało do czasu unijnych dotacji odłogiem, które przejęli hurtem i do tego gratis, działacze partyjni, nie tylko z chłopskiej partii, a koledzy politycy im to umożliwili. Budynki popadały w ruinę. Te wymurowane z cegły rozebrali, a wylanych z betonu nikt ich nie chciał, więc sprzedali je nam. Tutaj mieści się nasza skromna baza sprzętowa, chroniona niczym fort Knox, inaczej okoliczna ludność wszystko wyniesie.
Określenie Marcela, odnoszące się do lokalnego społeczeństwa, jakoś nie przypadło mi do gustu i mówiąc szczerze, nie byłem pewny do końca, czy dobrze go zrozumiałem.
- Ukradnie? – zapytałem zdziwiony.
- Widziałeś bramę wjazdową, słupki i rozciągniętą siatkę ogrodzeniową? - odpowiedział pytaniem na pytanie Marcel.
- Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- A widzisz, była wysoka na dwa metry – usłyszałem w odpowiedzi.
Podczas rozkodowywania alarmu i odsuwania za pomocą korby betonowych drzwi, ponieważ instalacja elektryczna znikła, razem z miedzianymi grubymi przewodami doprowadzającymi ją. Marcel zaczął opowiadać, co go zmusiło do zainstalowania takiego potężnego systemu zabezpieczeń.
- Tutaj jest podobnie jak na ogródkach działkowych, wszystko, co można łatwo spieniężyć na złomie natychmiast tam ląduje. Jedynym gwarantem uchronienia przed kradzieżą jest ogrom pracy, jaką trzeba wykonać, żeby coś pozyskać. Najszybciej znikają drobne rzeczy, które można łatwo wyłamać, lub oderwać. Zaraz po nich „wyparowują" wycinane palnikiem większe elementy stali. Dopiero ściany żelbetonowe są zostawiane w spokoju, barierą jest zbyt mały zysk.
W tym czasie drzwi zostały przesunięte do końca i oczom moim ukazały się dwa stare traktory. Najstarszy, ciemno zielonego koloru, jakby w kamuflażu wojskowym, stał na kołach metalowych, a tłumik wychodzący z bloku silnika miał średnicę rury od komina. Posiadł prostą kabinę wykonaną z czterech rurek z rozciągniętym między, nimi nad głową kierowcy, brezentem. Drugi z gumowymi kołami z oszkloną kabiną prezentował się znakomicie za sprawą czerwonego lakieru na masce, w zasadzie przeznaczonego dla luksusowych sportowych drogich samochodów, hipnotyzował wzrok. Blok silnika oraz pozostałych elementów miał kolor stalowy, wyglądał jakby dopiero opuścił linię produkcyjną, a z tyłu miał doczepioną z bliźniaczymi kołami, beczkę do wywozu nieczystości.