Rozdział LXXIX

1.2K 102 12
                                    


– Ron, coś ty zrobił? Powiedz mi, co tam się stało. Co tobą, do jasnej cholery, kierowało, by w takim momencie narażać się na niebezpieczeństwo?

Harry siedział. Jednak nie na łóżku, jak to dotychczas miał w zwyczaju czynić. Teraz spoczął na taborecie. Miał na dzieję, że nie na zawsze.

– Malfoy. Dlaczego zawsze musisz robić mi na złość? Ty... ty podły padalcu. Czemu, skoro wyzdrowiałeś, to leżysz uśpiony?

Osowiały chłopak oderwał wzrok od nieruchomych postaci i spojrzał przez spore okno znajdujące się na przeciwległej ścianie sali. Pogoda jakby stanowiła całkowite przeciwieństwo jego wewnętrznego stanu; niewielka ilość chmur na niebie nie przysłaniała zachodzącego prawie słońca. Widoczne z daleka wierzchołki drzew leniwie wyginały się to w jedną, to w drugą stronę, a tafla jeziora tylko gdzieniegdzie była przecinana niewielkim falami.

– Nie sądziłem, Potter, że twoje problemy ze wzrokiem są aż tak poważne – odezwał się zimny, spokojny głos – Teraz jestem pewien, że tak często łapałeś znicze, polegając wyłącznie na szczęściu.

Gryfon wzdrygnął się i z niepokojem wymalowanym na swoim obliczu spojrzał na stojące obok łoże. Wpatrywały się weń niemal przykryta prawie całkowicie białą grzywką oczy przeszywające go na wskroś. Po ułamku sekundy zaskoczenia przypomniało mu to dobrotliwe oblicze starego dyrektora, który jednak uwielbiał świdrować go, gdy tylko się spotykali.

– Ej, hej – zaczął niemrawo zdziwiony młodzieniec – Dawno nie śpisz?

– Na tyle długo, by usłyszeć twój smętny monolog. Czy wszyscy gryfoni muszą być tacy ckliwi? – Draco teatralnie odwrócił głowę, jednocześnie pozwalając swym wyjątkowo potarganym włosom na widowiskowe potrząśnięcie.

– Tej, nie bądź taki mądry. Czy za to wszyscy ślizgoni są wrednymi, zadufanymi w sobie gnojkami, którzy tylko zniechęcają do siebie wszystkich wokół?

– Uspokój się, bo zaraz stracisz jeszcze jedną życzliwą ci osobę – wspomniał Malfoy znacząco, po czym skierował swój wzrok na łóżko stojące obok – Wiesz, co mu się stało? – dodał, kierując rozmowę na inne tory.

Ron przedstawiał się naprawdę żałośnie. Nie tak, jak zwykle, czyniąc swoje wygłupy czy zachowując się nieodpowiednio do sytuacji, lecz tym razem dosłownie; leżał bez ruchu, tylko czasem jego twarz przeszywał grymas bólu. Po odstąpieniu od niego pielęgniarki wcale mu się nie poprawiło. Obie kończyny dolne miał mocno obandażowane, a w miejscu, gdzie znajdowały się kiedyś palce jego lewej dłoni teraz widniał jakiś stelaż, z którego nieustannie sączyła się niemal niewidoczna smużka dymu. Tylko jego twarz zachowała dawny, specyficzny urok. Chłopskie oblicze nieskalane wysiłkiem umysłowym stanowiło niejaki kontrast z bujną rudą czupryną. Utarło się, iż ten kolor przypisywany był osobom przebiegłym i dwulicowym. Lecz czy można było poskarżyć Ronalda o posiadanie tych cech?

– Nie wiem, cholera. Przynieśli go zaledwie godzinę temu. Nie powiedzieli mi, co spotkało tego biedaka – w tym momencie chłopak westchnął głośno – Pomfrey tylko napomknęła, że jego stan jest ch... ciężki, ale stabilny. Mam nadzieję, że wyliże się z tego. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej.

– Nie zastanawiałeś się, co by było...

– Nie! – przerwał gwałtownie Harry – Nie i nie mam zamiaru tego robić.

Spojrzał smutno na leżącego. W głębi duszy przeczuwał, że może dojść do najgorszego, ale uporczywie starał się odganiać złe myśli.

– Gdyby tylko wszyscy zdrowieli na zawołanie, ech. Świat byłby lepszy, nieprawdaż? – zapytał filozoficznie Malfoy, gdy usłyszeli szmer wydobywający się zza drzwi.

– Potter. Jak zwykle tam, gdzie go nie powinno być? – zapytał wchodzący Snape.

***

Szczęście me | Harry PotterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz