Rozdział 4.

839 101 58
                                    

Niechby go szlag po raz trzeci tego dnia.

Nasze dłonie pasowały do siebie idealnie, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Prawda?

Spojrzałam na niego jeszcze raz.

— Um… — zająknęłam się — no to, cóż, powodzenia z tym ogrodem…

— D-dzięki. — Jego usta się uśmiechnęły, acz oczy pozostały niewzruszone. — Już idziesz?

Skinęłam lekko głową, próbując odsunąć właz, jednak ten ani drgnął. Luka podbiegł do mnie i zaraz mogłam już powoli schodzić szczebelkami w dół.

Luka uznał, że koniecznie musi mnie odprowadzić pod samą komnatę, mimo że odmówiłam. Jednak jakakolwiek próba odmowy kończyła się fiaskiem.

Szliśmy przez sieć korytarzy w milczeniu, którego ciężar zdawał się mnie dusić; ściany niebezpiecznie zaczęły się do siebie zbliżać, choć może to tylko moja wyobraźnia. Na dachu niby nie stało się w końcu nic takiego, ot, takie tam złapanie za ręki.

Ale byliśmy przyjaciółmi.

Tylko cholernymi przyjaciółmi.

I to od paru lat, łączyła nas tylko platoniczna więź. Wiedziałam, że jeśli popełnię ten sam błąd, co moja była współlokatorka, jeśli dojdzie między mną a kimkolwiek do jakichś bliższych relacji, mogę pozbawić rodzinę jednego z ważniejszych źródeł dochodowych. Piekarnia rodziców była wprawdzie jedyną w naszej małej wiosce i okolicach, ale nie każdy miał na ten lepszy i droższy chleb, ceny tych czerstwiejących wykraczały poza normę w negatywnym dla piekarzy znaczeniu. Czasami były wręcz za niskie, ale przecież nie można pozostawić ludzi głodnych na pastwę losu.

To, złapanie za ręce, ta chwila — nie mogły się zdarzyć.

Chciałam to z Luką wyjaśnić, powiedzieć, że to był gest pod wpływem chwili, emocji. Nic więcej. Nic głębszego. Ot, taki tam niespodziewany ruch.

Ale zanim zdążyłam otworzyć usta, on rzucił zdawkowe „Cześć” i zniknął w jednym z korytarzy, pozostawiając mnie przed progiem mojej komnaty.

Kiedy już byłam wewnątrz, trzasnęłam drzwiami i oparłam się o nie, jednocześnie wzdychając przeciągle.

Ale potem zdałam sobie sprawę, że należy rozejrzeć się za inspiracją do tortu, poszłam więc do kuchni.

Myślami byłam daleko stąd, odleciałam do kompletnie innej krainy, po prostu nogi niosły mnie same do kuchni bez pomocy umysłu. Przez te wszystkie lata już zdążyły wyuczyć się drogi na pamięć.

I wtedy poczułam ból. Tępy ból pierw w głowie, a potem w kości ogonowej, na którą upadłam, choć chłodne płyty korytarza nieco uśmierzyły to uczucie.

A potem dopiero zorientowałam się, że nie wpadłam w żadną ścianę czy kolumnę — wpadłam na człowieka. A konkretniej blondyna, którego zielone jak lasy otaczające Elysées oczy błądziły po kartach oprawionej w skórę księgi.

— Na Archipelskie… — zaczął, ale kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, uśmiechnął się do mnie i zamilkł. — Nic ci nie jest? Znowu się zaczytałem, wybacz. Jesteś wprawdzie pierwszą osobą, na jaką wpadłem, ale zdążyłem za to obić trochę ścian…

Odwzajemniłam uśmiech, jednocześnie czując, jak gorące i czerwone rumieńce zalewają moją twarz od dekoltu po koniuszki uszu.

— To ja najmocniej przepraszam! — krzyknęłam, jakby Adrien był co najmniej głuchy. Jeśli nie usłyszeli tego kupcy w porcie oddalonym sporo stóp od pałacu, to był istny cud. — Ja zamyśliłam. W sensie się. W sensie zamyśliłam się.

Dwór Paris | MIRACULOUS - porzuconeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz