Rozdział 27.

341 50 10
                                    

Westchnąłem ciężko. Nie wiedziałem, która była godzina, ale na pewno bardzo późna. Nie mogłem spać; kiedy tylko zasnąłem, za parę sekund się budziłem. Nie dawała mi spokoju jedna sprawa — obecność Marinette.

Czułem, że byłem monotematyczny. Od dobrych paru dni nadawałem na ten sam temat, choć starałem się to ograniczyć. Jednak serce nie sługa.

Potrzebowałem świeżego powietrza. Wygramoliłem się z kocy i kołder, po czym bezszelestnie wydostałem się z namiotu, biorąc przy okazji lampę naftową (każdy namiot takową otrzymał) oraz krzesiwo.

Było ciemno i cicho. Cisza grała na liściach drzew i źdźbłach trawy. Wziąłem głęboki wdech, rozkoszując się piękną wonią, która zaraz zawróciła mi w głowie. To wszystko, co się ostatnimi czasy działo, te wszystkie wydarzenia... nie potrafiłem ich pojąć. Wydawały się tak odległe, a jednocześnie bliskie. Już się w tym wszystkim gubiłem.

Choć nie było wcale tak zimno, to dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa, gdy mój wzrok spoczął na okryte ciemnością drzewa. Ich sylwetki wydawały się mroczne i przerażające, ale z drugiej strony wiedziałem, że to tylko skorupa chroniąca las przed tym, co w nim najpiękniejsze.

Bo być może tam w środku kryła się dziewczyna o włosach niczym niebo nocą i oczach przypominające fiołki skropione poranną rosą.

Nie miałem odwagi, by zapalić lampę w obozie. Gdyby ktoś zauważył światło, mógłby wziąć mnie za wroga i mi przyłożyć, a, szczerze mówiąc, nie sądziłem, bym mógł to przeżyć.

Zakradłem się do lasu i dopiero po dwudziestu krokach (liczyłem je pod nosem) odważyłem się przeciągnąć krzesiwem, wzniecając drobny płomień, który od razu zajął się nasiąkniętą naftą linką. Światło było nikłe i niewiele dawało, ale czułem się pewniej, widząc mniej więcej, gdzie stawiałem kroki. Parę gałęzi trzaskało mi pod stopami, moje skórzane buty nie były wodoodporne, więc wilgoć ściółki leśnej mroziła mi palce.

Z każdą minutą zapuszczałem się głębiej, i głębiej, i głębiej, aż w końcu nie widziałem nawet zarysów polany i namiotów.

Przypominało mi to dni, pierwsze dni Marinette w pałacu, gdy wykradaliśmy się z dworu, by nocą kupić parę tkanin na jej projekty. Jej uśmiech lśniący jaśniej od tej przeklętej lampy, którą trzymałem teraz w rękach. Jej pełne radości i podekscytowania spojrzenie. Jej śmiech, który był dla mnie niczym muzyka płynąca z oddali. Cieszyła się z nowej tkaniny jak dziecko na myśl o zabawce. Cała promieniała, a w jej oczach czaiły się iskierki szczęścia, rozpływałem się na ten widok za każdym razem.

Teraz pragnąłem jedynie, by właśnie takim spojrzeniem mnie obdarzała. Ale coś mi podpowiadało, że była to jedynie wygasająca nadzieja. Nic nie wróżyło, że kiedyś jej płomień wznieci się na nowo.

Pamiętałem, jak wóz gnał, przecinał drogi, aż w końcu przekroczyliśmy mury miasta, siedząc na słomie. Wartownicy skinęli nam głowami, już nas kojarzyli z takich sytuacji. Wiedzieli, że o świcie nas nie będzie.

Eiffel, jako stolica, było miastem otwartym czy to w noc, czy to w dzień. Inne osady miały zamknięte swe bramy od zachodu do wschodu słońca, ale w Eiffel każdy był mile widziany o każdej porze. Pamiętałem, jak gnaliśmy przez uliczki osady do otwartych do późna sklepów z tkaninami, jak Marinette z uśmiechem lśniącym nawet w ciemnościach wydawała całą sakiewkę złotych monet na to, co mogłoby się jej przydać do sukien. Sama sobie szyła, nie pozwalała, aby robił to ktoś za nią. I, co ciekawe, wciąż tak było.

To wtedy się w niej powoli, ale mocno zakochiwałem. Była nie tylko piękna i zapierająca dech w piersi, ale także miła, otwarta, uśmiechnięta i radosna. Kochałem ją za dobroć, którą przekazywała każdemu wokół siebie. Była po prostu najwspanialszą osobą na świecie.

Syknąłem, uderzając przypadkiem głową w nisko zwisającą, potężną gałąź. Schyliłem się, by przejść już bez nabijania sobie kolejnego guza.

Ten pulsujący w mojej głowie ból przypominał mi bal i ten ból, który czułem wtedy, gdy Marinette mnie odrzuciła. Gdy odeszła tak daleko, będąc równocześnie tak blisko.

Westchnąłem. Poczułem rumieńce występujące mi na policzki na samą myśl o tym nieszczęsnym balu. Wbiłem wzrok w ziemię, którą oświetlał pojedynczy, spływający niczym wodospad księżycowego światła promień. Otoczył blaskiem piękne kwiaty, widok których sprawił, że poczułem ukłucie w sercu.

Te same wręczyłem Marinette i te same stały w wazonie w jej komnacie.

Błąkałem się po lesie jeszcze dłuższy czas, czując jednak pragnienie i coraz cięższe powieki, skierowałem się w stronę rozrzedzających się drzew.  Liczyłem, że to wyjście z lasu na naszą polanę. Pośród tej skąpanej w ciemności zieleni nikogo nie było, musiało mi się więc wydawać, iż widziałem tutaj kogokolwiek. Zanim jednak opuściłem las, coś mnie tknęło. Wsparłem się o pień; kora była wilgotna i zimna, a mech ją porastający miękko wbijał mi się w dłoń. Ponadto płomień w lampie naftowej powoli gasł, już nic nie oświetlał. Pochłonęły mnie moje myśli, rzucając w kompletnie inną ciemność niż ta pośród drzew.

W końcu dotarło do mnie jedno — choćby nie wiadomo, jak człowiek się starał i próbował, nie można powstrzymać kwiata przed przekwitnięciem. Nie można zatrzymać motyla w słoiku na długo. Nie można przytrzymać latawca w dłoni, bo i on ostatecznie wzbije się w niebo.

Tak samo jak nie można przytrzymać przy sobie osoby, która cię nie kocha, choćbyś oddał jej całe niebo i jeszcze więcej. Bo czasami wystarczy ktoś, kto da ukochanemu zaledwie jedną z miliona gwiazd i to by było tak, jakoby dać znacznie więcej. Wtedy trzeba pozwolić takiej osobie odejść z tą, dla której jej serce bije prędko i niespokojnie. I zwyczajnie odpuścić, żyjąc dalej i szukając miłości w innych zakamarkach.

Odpuścić tak, jak ja teraz odpuściłem sobie Marinette. Właśnie teraz. Odciąć się, przeciąć wstęgę miłości i szukać kogoś, kto splecie swoją z moją.

Przeciąłem wstęgę miłości, którą bezskutecznie starałem się związać ze wstęgą Marinette. Przeciąłem ją na zawsze. Na zawsze.

Na zawsze.

***

To chyba najkrótszy rozdział całego opowiadania XD

Dziękuję Wam za każdą gwiazdkę, każdy komentarz i za to, że pomimo mojego niezbyt konsekwentnego udostępniania rozdziałów wciąż tu jesteście ♥ 

Oficjalnie część poświęcona Luce (czyli chyba ta najbardziej nudna) już za nami! Jestem mega podekscytowana, bo to połowa pierwszej części tej historii, to chyba najdłuższe, co kiedykolwiek napisałam XD

Przepraszam, że tak późno, ale leciał Zwierzogród na Polsacie i no... XD

PS Byłam w kinie na „Fantastycznych Zwierzętach" i Newt w drugiej części to jeszcze większy krasz, omg. Taki słodki, jejuś. I jego głos <3 Niech ktoś się pojara ze mną, plz ;") 

PPS Nowe ff w klimacie bardziej serialowym, troszkę oparte na piosence dodanej w mediach, już niebawem, okładka is coming XD

Miłego weekendu! ♥

Dwór Paris | MIRACULOUS - porzuconeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz