Rozdział 15

487 63 28
                                    

Dedykuję ten rozdział moim kochanym An_900 BlackHeaven_0 Tessi33 za wsparcie w konkursie. ❤

***

Od balu plątałem się między nogami kucharek i kucharzy, przeszkadzałem sprzątaczkom i nadąsany, mamrotałem coś pod nosem z przekąsem.

Czułem się rozbity, nie umiałem znaleźć sobie miejsca. Serce miałem roztrzaskane na milion kawałków, tak że nawet mycie koni boleśnie mi o tym przypominało. W ich ciemnych oczach widziałem swoje odbicie, które mówiło, że zepsułem to wszystko.

— Dziecko, na Archipelskie Kamienie, zejdź mi z drogi, spieszno mi — syknęła poirytowana pokojówka, na którą przypadkiem wpadłem.

Uśmiechnąłem się i spokojnym głosem odparłem:

— Niech pani wybaczy, zamyśliłem się, nie chciałem…

— Sratatata — przerwała mi wpół zdania — nie obchodzi mnie, co masz mi do powiedzenia. Po prostu zejdź mi z drogi, bo nie mogę przejść!

Odsunąłem się, dając kobiecie możliwość przejścia. Wykrzywiłem twarz w grymasie zdezorientowania, kiedy dostałem od niej po głowie na odchodne.

Wywróciłem oczyma.

Skręciłem za rogiem. Znajdowałem się przy bocznych drzwiach do królewskich ogrodów, które przecinały różne ścieżki. Między innymi ta do stajni.

Kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną, a strażnicy przeskanowali mnie wzrokiem, ruszyłem lekkim krokiem do stajni. Znajdowała ona jakieś sześć minut spacerkiem od pałacu, była ogromna i mieściła gdzieś około setkę koni. Na szczęście stajnię dzielono na sektory i do danego sektoru wyznaczali garstkę stajennych do opieki nad zwierzętami.

Przywitałem się skinieniem głowy z Kimem, który właśnie kończył swoją zmianę, i wylegitymowałem się przed strażnikami. Zakasałem rękawy, zarzuciłem na ramię torbę z potrzebnym sprzętem i poszedłem po pierwszego konia.

Był to koń woźnicy z rodu Lahiffe, o czym świadczył tatuaż na zadzie zwierzęcia. Przez to, że stał w boksie tyłem do wejścia, przeczekałem parę sekund, zanim postanowił się odwrócić do mnie przodem i wszedłem do środka.

Koń był kasztanowy z pięknie lśniącą grzywą, po której go pogłaskałem. Zwierzę wtuliło łeb w moją dłoń, domagając się dalszych pieszczot, ale ja tylko poklepałem go i zabrałem się za robotę.

Przez cały czas, kiedy szorowałem sierść i grzywę konia, myślałem tylko o Marinette. Prawdą było, że wszystko poszło za szybko. Że ten pocałunek nie miał prawa bytu. Ale stało się. Pocałowaliśmy się.

Chwila, gdy jej wargi zetknęły się z moimi, gdy na moment nasze języki zatańczyły w tym samym rytmie, wyrył mi się w pamięci i z każdym dniem był tak samo mocno ostry i wyraźny.

A ja codziennie pragnąłem powtórki i czegoś więcej. I więcej.

Pocałunek był iskrą porządania, a iskra rozpaliła pożar.

Z potoku myśli wyrwał mnie głos dowódcy, który swoim wschodnim akcentem wydawał rozkazy.

— Couffaine, co to ma być? Myjesz tego kuca dobre pół godziny, a on wygląda tak samo, jak przed myciem! Aż tak zabalowałeś ostatnio, że od dwóch dni na kacu jesteś? — W jego głosie nie było ani nuty rozbawienia czy sarkazmu. — Odmaszeruj do komnaty, jutro już masz się stawić w idealnej formie. — Skinąłem głową i wrzuciłem szczotkę nasączoną wodą i pianą do wiadra. Chlupnęło, nieco rozlewając się dookoła. — Marc, dokończ dzieło kolegi, ale już!

Dwór Paris | MIRACULOUS - porzuconeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz