Rozdział pierwszy

524 22 12
                                    

Z zakazanej miłości, którą zrodzi ciemność i chłód,

Rozbłyśnie najjaśniejsze światło i najcieplejsze ciepło,

A światło to i ciepło dosięgnie wszystkich tych,

Co kryli się przed nimi w mroku.

Upadną królestwa, potwory opuszczą swe gniazda,

Powstanie wampir przeciw wampirowi,

Człowiek przeciw człowiekowi.

I światło zrodzone z mroku zapanuje nad tym światem,

I pioruny Peruna go nie okiełznają,

Bowiem nie ma nic potężniejszego od zakazanej miłości,

Którą zrodzi ciemność i chłód.

Przepowiednia Eutinarfeth, Pani Lasu


  Zbudziły ją ciężkie, zbliżające się w stronę jej sali kroki. Otworzyła oczy i z nagła dotarło do niej, że po raz kolejny to zrobiła. Westchnęła ciężko, a jej nozdrza w jednej chwili roznamiętnił zapach heliotropu, wciąż okazale kwitnącego w glinianym wazonie podarowanym od męża.

Kwiat zniewalał ją za każdym razem, gdy nabierała powietrza w płuca, jednak mimo hipnotyzującej woni, z grymasem odwróciła się od kwiatów, szeleszcząc przy tym świeżą, wełnianą pościelą, wszak okoliczności, w których otrzymała ten heliotrop, nie były miłym wspomnieniem, a jedynie przeprosinami po szamotaninie, jaką zafundował jej małżonek.

Z wtulonym w poduszkę policzkiem oprowadziła skupionym wzrokiem cały pokój. W potężnym łożu stojącym na solidnych, stalowych podporach leżała tylko ona z koszulą nocną zadartą powyżej bioder i wzdrygnęła się, kiedy pomyślała, że ktoś mógłby ją taką zobaczyć.

Zmysłowo pogładziła białe, pomarszczone prześcieradło, na którym z pewnością jeszcze niedawno spoczywało ciało jej małżonka i zdziwiła się, że nie słyszała, jak choćby wstaje, ubiera się, czy opuszcza pokój. Wówczas do jej głowy na powrót napłynęły myśli o tym, co stało się przed zachodem słońca i pytania, czy nikt nie dowiedział się o jej wyczynach.

Nawet za dnia łazęgostwo pod przykryciem szat i kaptura było dla takich jak ona nad wyraz ryzykowne. W każdym razie nie miała zamiaru już nigdy więcej walczyć z samą sobą, gdyż niejednokrotnie próbowała wyciągnąć wnioski z własnego postępowania i po wielokroć chęci oraz zdrowy rozsądek przegrywały z tym, co płomiennie pragnęło jej serce.

Następnie zwróciła uwagę na szeroko otwarte okiennice, za którymi panowała już ciemność. Widok ten zaniepokoił ją, zmuszając do rozwiania refleksji. Z trudem przerzuciła kołdrę na drugi brzeg łóżka i usiadła na jego krawędzi. Po omacku, błądząc stopami po zimnej podłodze, usiłowała znaleźć postoły, ale te jakby zrobiły jej na złość i niczym spłoszone myszy ukryły się gdzieś w niedostępnym dla niej miejscu. Schyliła głowę i gdy spojrzała na paznokcie, za którymi zalegał pokaźny brud, zmarszczyła brwi i czoło. W jej pamięci odżyła chwila. Obraz połoniny, gdzie była razem z nim.

Bosa. Naga.  

  Przyłożyła do pulsującej skroni zimną dłoń i wróciła do teraźniejszości. Miała wrażenie, że tego wieczoru tylko zmysł słuchu jej nie zawodził, choć i w to po chwili mocno zwątpiła. Tajemnicze kroki stawały się coraz wyraźniejsze, dlatego czym prędzej zsunęła z siebie koszulę nocną i przemykając nago po ciemnym pokoju, wsunęła na siebie wczorajszą, koronkową bieliznę, którą przed położeniem się do łóżka odrzuciła w kąt. Ukradkiem zwróciła też uwagę na kominek, będącym jedynym źródłem światła w komnacie, a przede wszystkim utkwiła wzrok we wrzuconym kawałku drewna, który nie zdążył jeszcze zająć się ogniem, utwierdzając ją w przekonaniu, że musiała być naprawdę zmęczona.

Dwa kroki dalej, na oparciu rumianego ze starości krzesła, leżała finezyjna sukienka, również wczorajsza. Zamiast grzebać w garderobie, postanowiła nie tracić czasu i założyć ją raz jeszcze. Kiecka sięgała jej do kostek, ale im wyżej, tym bardziej eksponowała jej walory, będąc jednocześnie sukienką elegancką oraz prowokacyjną. Koronka uszyta ze złotych nici, zdobyta w lasach Orgoth, biegła wzdłuż dekoltu. Amarantowy kolor i fiołkowe, poziome pasy na wysokości talii skomponowane były specjalnie pod jej bladą cerę i figurę. Suknia ta była jedną z piękniejszych, które posiadała i zakładała ją tylko na wybrane okazje i to te z najwyższego szczebla. Zazwyczaj na przygotowanie jej oraz założenie potrzeba było kilkunastu minut. Tylko po to, by prezentowała się jak najlepiej na ciele posiadaczki.

Tymczasem wciśnięcie się w nią trwało nie dłużej niż kogucie pianie. Nie wszystko jednak okazało się takie proste, bowiem przeszkodą okazały się wszyte w suknię fioletowe, słowiańskie krajki, wymagające związania ich na plecach. Wlepiła jasnoniebieskie oczy w kamienny sufit i westchnęła, zdając sobie sprawę, że choćby nie wiadomo jak wyginała ręce i próbowała spleść krajki, nie uda jej się to bez pomocy jej służebnej – Sarmi.

Z Sarmi żyła jak z własną siostrą. Na dworze Ostadriel zjawiła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy. Według plotek błąkała się brudna po przedmieściach i sypiała gdzie popadło. Pewnego dnia król Igothlas, przeprawiwszy się przez most w drodze na polowanie, zranił ją strzałą z łuku, myląc z człowiekiem. Po tym przykrym zdarzeniu król czym prędzej pospieszył jej z pomocą, a w geście zadośćuczynienia przyjął na dwór w charakterze osobistej służebnej dla swojej małżonki — Athyi. Od tamtej pory, a trwało to już sześć lat, Sarmi towarzyszyła jej dosłownie wszędzie, nierzadko służąc też dobrą radą.

Nagle narastające kroki ustały i nastąpiła cisza. Athya odwróciła błyskawicznie głowę w stronę drzwi, wytężyła słuch i od razu odgadła, kto stoi za drzwiami. Odetchnęła z ulgą. Nie przejmując się pukaniem, podeszła do świecznika i zapaliła przytwierdzone do niego duże, parafinowe świeczki. Po chwili w pokoju zrobiło się już jaśniej – na tyle jaśniej, by mogła ocenić swój wygląd w lustrze. Usiadła beztrosko na tym samym, rumianym krześle, do niedawna jeszcze zakrytym przez sukienkę i przejrzała swoje blade lica w odbiciu.

Wydawało jej się, że wygląda dużo gorzej. Być może dlatego, że nie czuła się najlepiej. Jasnoniebieskie oczy patrzyły tak, jak zawsze – dyskretnie. Lico nie wymagało żadnych zabiegów, a usta wciąż zachwycały swoim naturalnym, jasnym kształtem. Tylko czarne jak węgiel włosy, sięgające lędźwi, wymagały kąpieli. Nie mając pomysłu, a przede wszystkim czasu na ułożenie fryzury, zaczesała włosy do tyłu, odkrywając wypukłe czoło.

Wpatrywała się jeszcze w swoje odbicie, jakby nie była do końca pewna, czy jest dostatecznie ładna, aby się pokazać. W końcu przerwała panującą ciszę.

— Proszę wejść! — zawołała i chwyciwszy się za gardło, zorientowała się, że ma chrypę. Żywo wdychane powietrze na połoninie z pewnością jej zaszkodziło.

Tymczasem klamka drgnęła, a w zawiasach mocno zaskrzypiało. Drzwi otworzyły się szeroko, ujawniając stojącego w progu wysokiego, kobylastego mężczyznę. Żółte światło z korytarza chyżo wypełniło cały pokój, zmuszając Athyię do zmrużenia powiek.

Jegomość wciąż stał nieruchomo, a blask korytarzowych pochodni skutecznie kamuflował jego twarz.

Niedźwiedzią posturą potrafił napędzić strachu nie tylko hultajom. Jak się kiedyś okazało, przechadzając się nocą po dworze królewskim, swoim wyglądem straszył również kobiety. Bez dwóch zdań bliżej mu było fizjonomią oraz kształtem do bałamutnika niż do przedstawiciela swojej rasy — wampira.

Tymczasem Athya, wciąż pochłonięta układaniem fryzury, nawet nie spojrzała w stronę mężczyzny. Szybkim ruchem głowy udało jej się przerzucić włosy na prawe ramię i delikatnie, a zarazem pewnie czesała kitę szczotką od góry do samego dołu. Na widok drobnych, częściowo odsłoniętych pleców oraz gładkiej szyi Athyi, mężczyzna przełknął głośno ślinę, co nie umknęło jej uwadze. Uniosła lekko koniuszki ust do góry, ale tak, by tego nie widział.  

Głosy krwi - część pierwszaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz