Rozdział 18

99 11 19
                                    

Tobias

Tris leży nieruchomo, wtulając policzek w moją pierś. Za oknem, w którym pozostało jeszcze trochę szkła, widzę już pierwsze promienie słońca, zalewające kolejne ulice światłem. Jeszcze tylko chwila i będziemy musieli iść, chociaż nie ma dokąd.

Choć właściwie... Kto nam zabroni tu zostać? Nasz czas jest policzony, odmierza się go już nie w dniach, ale w godzinach. Nie ma znaczenia, gdzie umrzemy, ale za co. Czuję nieprzyjemny skurcz żołądka, gdy myślę o tym, że dziś wieczorem będę martwy, wszystko się skończy, ale potem spoglądam na Tris, rysującą w zamyśleniu kółka na mojej piersi i uśmiecham się lekko. Ona jest tego warta. By za nią umrzeć, nawet wielokrotnie.

- Jesteś zmęczona? - pytam, wplatając palce w jej jasne włosy. Tej nocy nie spaliśmy. Zostało nam zbyt wiele wspólnych minut, by marnować je na sen.

- Nie - dziewczyna kręci głową. Przez chwilę przygląda się mojej twarzy, a potem nachyla się, by złożyć delikatny pocałunek na moich ustach, które i tak spierzchły mi trochę od ciągłego kontaktu z jej wargami. Kiedy jednak Tris chce się ode mnie odsunąć, po zaledwie sekundzie czułości, przyciągam ją jeszcze bliżej i pogłębiam pocałunek.

- Kocham cię - mówię, gdy w końcu się od siebie odrywamy. Doskonale wiem, że nie dam rady wyznać jej tego tyle razy, ile bym chciał.

- Ja też cię kocham - odpowiada, splatając swoje palce z moimi. Mija dłuższa chwila, nim znowu się odzywa. - Powinniśmy iść.

Wyglądam przez okno. Rzeczywiście, na zewnątrz jest już zupełnie jasno. Gdybym miał zegarek, pewnie mógłbym ustalić, że jest około siódmej rano.

Kiwam głową i wychodzę ze śpiwora, a potem pomagam Tris wstać, cały czas trzymając ją za rękę. Puszczam ją tylko na chwilę, by móc spakować do plecaka nasz skromny dobytek, składający się teraz tylko z resztki wody, dwóch krakersów i śpiwora, który już i tak nam się nie przyda, więc zostawiamy go na podłodze. Wczoraj wieczorem urządziliśmy sobie małą ucztę, z jedzenia, które wcześniej znaleźliśmy w jednej z porozrzucanych na arenie skrzyń. Wcześniej irytował mnie sposób, w jaki DRESZCZ oszukał trybutów, wysadzając w powietrze Róg Obfitości, ale teraz jestem z tego nawet trochę zadowolony. Nie żeby cieszyło mnie cokolwiek, co ma związek z Igrzyskami.

Wychodzimy z budynku i idziemy w tym samym kierunku, w którym szliśmy zanim zrobiliśmy postój na noc. Idziemy tak długo, aż docieramy do ściany budynków bez drzwi, których okna są zbyt wysoko, by można przez nie wejść do środka.

- Koniec areny - stwierdza Tris, zupełnie jakbym sam o tym nie wiedział. Kiwam głową.

To częste zagranie organizatorów po tym, jak kilka lat temu jeden z trybutów, obecny mentor trybutów z Waszyngtonu, Haymith Abernathy, użył pola siłowego jako broni, która pozwoliła my wygrać Igrzyska. Oczywiście, pole siłowe wciąż zostało, jako dodatkowe zabezpieczenie, ale gdybyśmy chcieli na nie choćby spojrzeć, musielibyśmy najpierw rozebrać część muru, kamień po kamieniu, gołymi rękami.

- Wracamy?

- Nie - decyduję. - Pójdziemy okrężną drogą wzdłuż muru.

Tris jedynie kiwa głową, akceptując mój pomysł. I tak nie ma już znaczenia, dokąd pójdziemy. To nasz ostatni spacer.

Tak więc idziemy. Powoli, trzymając się za ręce, pokonujemy zaledwie niewielką część całej długości ogrodzenia, kiedy rozlega się wystrzał z armaty. Zanim spoglądam na Tris, zaciskam na moment powieki - wczoraj na niebie pojawiły się twarze dwudziestu trybutów, co oznacza, że teraz została nas trójka: ja, Tris i jedna dziewczyna z Nowego Jorku.

Departament Rozwoju Eksperymentów ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz