Rozdział 2

317 33 56
                                    

Thomas

Kiedy tylko czas, jaki otrzymaliśmy na pogodzenie się z myślą, że praktycznie jesteśmy już martwi, chociaż teoretycznie dalej żyjemy, mija, zrywam się do biegu i pędzę w stronę Rogu. 

Branie udziału w rzezi nie jest zbyt dobrą taktyką, ale potrzebujemy broni, a Róg jest z pewnością jedynym jej źródłem. 

Dobiegam do pierwszej sterty równocześnie z Jacem, złotowłosym chłopakiem z Nowego Jorku. Natychmiast chwytam długi nóż, leżący przede mną i macham nim kilka centymetrów od twarzy Herondale'a. Chłopak robi zręczny unik, jestem szybki, ale on był do tego całe życie szkolony, ma nade mną niezaprzeczalną przewagę. Jace się prostuje, zanim zdążę przygotować się do kolejnego ataku, i zamachuje się na mnie wąskim mieczem. 

Chociaż wiem, dlaczego tu jesteśmy, to myśl o tym, że miałbym kogoś zabić, jeszcze kilka sekund temu wydawała mi się nierealna. Teraz jest realna.

Jace uchyla się przed moim kolejnym ciosem, po czym uderza mnie rękojeścią w brodę. Zataczam się do tyłu i uderzam plecami o ścianę Rogu, zasłaniając ręką bolące miejsce. 

Zanim udaje mi się odzyskać równowagę w moim polu widzenia pojawia się jakiś kształt. Brenda rzuca się na Jace'a i przewraca chłopaka na podłogę, oboje znikają za stosem skrzyń. Mocniej ściskam nóż i przeskakuję nad stosem broni, chcąc jak najszybciej dotrzeć do przyjaciółki. Wokół nas jest mnóstwo innych trybutów, ale każdy jest zajęty swoją walką. 

Brenda klęczy na podłodze i uśmiecha się wyzywająco do Jace'a,  który ściska swój lewy policzek, palce ma umazane własną krwią. Nagle z głębi Rogu wyłania się ciemna sylwetka Aleca Lightwooda, który obejmuje Brendę jedną ręką, drugą przystawiając jej nóż do gardła.

Oczy dziewczyny rozszerzają się, otwiera usta w niemym krzyku, a wtedy, zanim ktokolwiek zdąży się ruszyć, brunet przeciąga nożem po jej gardle.

Ciało Brendy się rozluźnia, oczy chowają się w głąb czaszki, a ona sama pada na ziemię.

Martwa.

* * *

Sylvain

Ja i Allie od ponad godziny chodzimy bez sensu po arenie. Jestem silny i w razie czego będę w stanie ją obronić, zresztą ona też jest dostatecznie sprawna, by dać sobie radę ze sporą ilością naszych przeciwników... Ale przed iloma jak długo uda nam się przetrwać?

- Musimy mieć wodę - oznajmia dziewczyna. - I broń. I jedzenie.

- Wiem - odpowiadam i przypominam sobie, jak wyglądało nasze życie w Cimerii, zanim zaczął się ten cały koszmar. 

Nie sądziłem, że naprawdę znajdziemy się w takiej sytuacji.

- Powinniśmy zawrócić i podejść bliżej rogu - sugeruje Allie.

- To niebezpieczne - protestuję. Na arenie musi być przecież jakieś inne źródło pożywienia, nie musimy się od razu pchać w łapy przeciwników.

- Tutaj nic nie jest bezpieczne, a ja nie zamierzam umrzeć z głodu.

Allie rusza szybkim krokiem przed siebie, a ja nie mogę zrobić nic lepszego, niż tylko pójść za nią.

- Allie, czekaj! - wołam. - To nie jest dobry pomysł!

Chwytam ją za łokieć i odwracam do siebie.

- Posłuchaj - proszę ją. - Rozejrzyjmy się po arenie. Ktoś na pewno jest teraz przy Rogu, nie mamy nawet gwarancji, że walka się zakończyła.

Pół godziny temu usłyszeliśmy pojedynczy strzał i jak na razie nic w tej kwestii się nie zmieniło, wolałbym jednak nie rzucać się bez broni w sam środek walki.

Allie wzdycha, ale w końcu się zgadza, przez co się uśmiecham. Może i dalej nie będziemy mieć jedzenia - a wycieczka do Rogu wcale by nam go nie gwarantowała - ale będziemy żywi.

* * * 

Jace

- Masz - Maia podaje mi gazę, którą przykładam do rannego policzka. W Rogu jest wszystko - broń, jedzenie i opatrunki - z wyjątkiem wody, przez co nie mogę przemyć rany.

- Dzięki - odpowiadam.

Od zakończenia walki mineło kilkanaście minut, ale w uszach wciąż słyszę pojedynczy armatni wystrzał. Zawsze, podczas każdych Igrzysk, w rzezi ginie około jednej trzeciej trybutów, bo wszyscy starają się dostać do Rogu, jednak tym razem było inaczej, ponad połowa natychmiast ruszyła w stronę ruin. 

- Wyniosę ją, żeby mogli zabrać ciało - odzywa się Simon i podchodzi do ciała Brendy. 

To dopiero pierwsza ofiara, a ja już czuję ucisk w żołądku, chociaż nawet jej nie znałem. To co innego, trafić na arenę z jednym przyjacielem i ponad dwudziestką przeciwników. Teraz każdy z nas, aż do śmierci, swojej lub czyjejś, będzie obawiać się o życie całej drużyny, lub rodziny, tak jak w naszym przypadku, a może i kilku. W ośrodku szkoleniowym zamieniłem kilka słów między innymi z Aleksem, z Portland, i muszę przyznać, że to naprawdę spoko facet, który w dodatku bardzo troszczy się o swoją dziewczynę. To okropne, że będzie musiał zginąć.

- Mamy jakiś plan? - pyta Clary, siadając na wieku skrzyni. Chciałbym móc obiecać jej, że wróci do domu, jednak w głębi duszy wiem, że ona wcale tego nie chce. Każdy z nas będzie bronić pozostałych tak długo, aż w końcu któryś zostanie sam, a wtedy ten ktoś postara się wygrać.

- Powinniśmy się uzbroić i zaopatrzyć - oznajmia Alec. - Nie mówię, że nie możemy tu zostać, ale lepiej będzie, jeśli przygotujemy się na ewentualną ewakuację. 

- Ewentualną ewakuację? - powtarzam z lekkim uśmieszkiem. - Powiedz to pięć razy szybciej.

- Nie możemy siedzieć tu zbyt długo - wtrąca Isabell z ponurą miną. - Tu jest najbezpieczniej, co oznacza, że większość przeciwników zginie bez naszego udziału. Dobrze wiecie, że nie możemy zostać sami na arenie. 

Wszyscy kiwamy głowami. Widzieć, jak przyjaciele giną na twoich oczach, trzymać ich, kiedy się wykrwawiają, a ty nie możesz nic zrobić, to jedno, ale zabijać ich... żadne z nas by się na to nie zdobyło. 

- Proponuję zostać tu do rana, a potem zabrać ile się da - sugeruje Simon, który musiał przed chwilą wrócić. - Z tym, że zostawimy wtedy przeciwnikom przynajmniej część broni i zaopatrzenia.

- Do rana sporo może się zmienić - zauważa Alec, patrząc na zaschniętą krew Brendy na rękach.

Kto następny?

Departament Rozwoju Eksperymentów ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz