***
Idę, próbując nie zwracać uwagi na zimne krople, które odbijają się od mojej rozgrzanej skóry.
Nie zdążyłam się do nich przyzwyczaić, czego teraz zbyt mocno żałuję.
Jakby to miało jakieś znaczenie.
Tymczasem moje myśli oblegane są przez ludzi, którzy patrzą na mnie z pogardą, którzy uśmiechają się do mnie z litości lub którzy udają, że nie istnieję.
Ta ostatnia grupa stanowi zaledwie jeden procent całej, mijającej mnie każdego dnia, populacji.
Chociaż, czy to jest odpowiednie słowo? Czy ona mnie mija? To ja mogę ładować się z butami tam, gdzie nie ma dla mnie miejsca.
Skruszona podnoszę niepewnie wzrok, chcąc skryć się w czeluściach pozostałości po ukochanym, granatowym szaliku.
To nie pomaga.
Czuję na sobie ich palące spojrzenia, pełne obrzydzenia i wstrętu.
Oni na mnie patrzą.
Oni mnie oceniają.
Przyśpieszam, próbując zasłonić twarz przed kolejką innych, gotowych obrzucić mnie w myślach najgorszą falą pomyj, jaką znam.
Niestety, nawet połowa słów, które znajdują się w mojej pamięci, nie dorasta im do pięt.
Biegnę.
Odgłos moich kroków odbija się głośnym echem, sprawiając, że jeszcze więcej patrzy na mnie z niesmakiem.
Z pogardą.
Ze współczuciem.
Nikt mnie nie zna. Mijamy się w wąskich korytarzach znajomego budynku, wielokrotnie zasiadaliśmy po sobie w tych samych ławkach, obserwujemy siebie zza szklanych tafli, które odgradzają nasz świat od wolności.
Pragniemy jej skrycie, a gdy nikt nie patrzy, wypychamy nią sobie kieszenie.
Nikt mnie nie zna, bo nikt nie wie, co kryje się za tym dziurawym płaszczem, wysłużonym, granatowym szalikiem i morelową czapką.
Chwytam za zimny pręt i ciągnę do siebie, czekając na znajome skrzypnięcie, pozwalające mi wreszcie odetchnąć z ulgą.
Jestem.
Znajomy pomnik. Wokół niego półksiężyc ze świec.
Palą się lub gasną.
Paliły się lub pogasły.
Łapię kurczowo powietrze, próbując uspokoić zbyt szybko bijące serce.
Odchylam głowę do tyłu, by gęsty kapuśniaczek obmył moje rozpalone policzki, tym samym zmieniając ich barwę z powrotem na chłodną biel.
Już spokojna, odwracam się i idę wolno przed siebie, niemal gubiąc w zimnych strugach deszczu.
Uśmiecham się jak szaleniec, którym przecież nie jestem.
Pnę się w górę znajomą alejką.
Zbliżam do upragnionego celu.
Ciaśniej owijam dziurawym płaszczem i siadam na drewnianej ławce, która rozmiękła już parę ładnych lat temu.
Winny: Warunki Pogodowe.
Październikowa słota mnie tutaj nie znajdzie. Jestem zupełnie bezpieczna. Rozłożysty dąb górujacy nad moją niewielką sylwetką, zapewnia mi schronienie.
Ci tutaj są zupełnie inni.
Ci drudzy mnie nie oceniają, nie pokazują palcami, nie rzucają pogardliwymi spojrzeniami na prawo i lewo.
Razem słuchamy ciszy.
Wiosną jest to śpiew ptaków, latem bzyczącej kompanii, która zbiera nektar z kwiatów, jesienią odgłos deszczu, a zimą śnieg skrzypiący pod podeszwami znoszonych butów.
Odgarniam stos liści, który zdążył pojawić się na szarej, marmurowej płycie.
Wycieram z błotnistej smugi nieznajomą twarz.
Ze zdjęcia spogląda na mnie kobieta o ciemnych włosach i intensywnym spojrzeniu. Na jej twarzy czai się uśmiech.
Anna Kowalska zdaje się przesympatyczną osobą.
— Miło mi cię poznać — mówię szeptem, wracają na ławkę i naciągając mocniej na uszy morelową czapkę.
Nie odpowiada, chociaż zapewne miałaby coś do powiedzenia, gdyby ktokolwiek dał jej szansę jeszcze przemówić.
Uśmiecham się ciepło, wyobrażając sobie, że Anna była wspaniałą przyjaciółką, dobrą matką i wyrozumiałą żoną.
Dlaczego więc kwiaty straciły swój kolor? Dlaczego nikt od lat nie zapalił dla niej światełka?
Anna Kowalska po prostu była.
Była, ale już jej nie ma.
Dlatego też nikt nie zawraca sobie nią głowy, kiedy wokół jest stos innych żywych zmartwień.
Czekam więc z utęsknieniem na ten jeden, jedyny taki dzień w roku, gdy ktoś naprawdę przychodzi tu z czystym sercem.
Kiedyś był to Dzień Zaduszny.
Teraz obchodzimy go pierwszego listopada.
Zwą go Uroczystością Wszystkich Świętych.
CZYTASZ
Ci Drudzy
SpiritualJestem ostatnia. Uśpiona przez ludzi, którzy przypadkowo potrącają mnie idąc ulicą. Uśmiechają się do mnie, krzyczą, wznoszą oczy ku niebu. Idę dalej. Idę szarym chodnikiem. Idę pierwsza, ale pozostaję ostatnia. Umieram, ciągnąc za sobą wór pełen do...