VII

116 14 6
                                    









***







Melodia płynie z radia, skutecznie otępiając mój umysł.

Nie myślę.

Chcę zapomnieć.

Babunia krząta się po kuchni, wsłuchując się uważnie w żwawą Gramofonomankę.

Wspomina przy tym, że to piosenka jej młodości i przy niej znów czuje się jak niewinny podlotek.

W piecu rumienią się dwa pokaźne makowce.

Zapach, jaki temu towarzyszy jest nie do opisania.

— Jutro pomniki trzeba umyć — mówi babunia.

— Pójdziemy.

— Kwiaty już pozanosić.

— Zaniesiemy.

— Świeczki porozstawiać.

Ostatnie słowa dają mi do myślenia.

Nie wiem, czy to bezpieczne.

Kradną.

— Lampiony to może lepiej w sobotę zanieść?

— Ano, co tak późno? — dziwi się babunia.

— Jeszcze ukradną i zostaniemy z niczym.

Cienkie wargi rozszerzają się w ciepłym uśmiechu.

— Nie ukradną.

Chcę w to wierzyć, ale nie mogę.

Hieny cmentarne ukradną wszystko, a teraz jest na to najlepsza pora.

— Kto cię do domu podwiózł? — pyta, unosząc znacząco brwi.

Biorę głęboki wdech.

— Nikt taki.

— A jednak ktoś podwiózł — nie daje za wygraną.

Wiem, że ona wie, ale taktownie tego nie mówi.

Drażni mnie to, ale nie odzywam się więcej.

— Sąsiad — ucinam temat.

Zamyślona kiwa głową.

— Dobra partia.

Wzruszam ramionami.

To już nie ma żadnego znaczenia.

Dzieli nas zbyt wiele.

— Gdzie pani Maćkowiak? — pytam, próbując odwrócić uwagę babuni.

Patrzy na mnie rozbawiona.

— A śpi diablica w stodole. Obrażona przecie.

Mrużę oczy, nie rozumiejąc słów staruszki.

— Obrażona?

Stawia przede mną kubek ze świeżą herbatą, a ja z rozkoszą zaciskam dłonie na nowym źródle ciepła.

— Ano obrażona, bo tylko chleb rozmoknięty ze skwarkami dostała.

Robię wielkie oczy.

— Jak to? Karmy już nie ma?

— Ano, nie ma. Będzie trzeba kupić, jak emerytury starczy.

— Kupię. Za niedługo wypłata.

Nostalgiczny nastrój przerywa głośne pukanie do frontowych drzwi.

Odkładam niepewnie kubek.

— Ja otworzę.

Wstaję, starając się oddychać jak najspokojniej.

Mam złe przeczucia.

Zapalam światło na werandzie i przekręcam klucz w zamku.

Widząc znajomą twarz, oddycham z ulgą.

— Dobry wieczór — mówię i gestem zapraszam przemarzniętego gościa do środka. — Babciu! Pani Piotrowa przyszła!

Siwowłosa kobieta z wdzięcznością przyjmuje moje zaproszenie.

Po chwili wszystkie siedzimy już przy kuchennym stole.

— Co cię do nas sprowadza, Władziu? Stało się coś? Chora może jesteś albo coś ci potrzeba? Mów śmiało, niczego się nie krępuj, tu sami swoi — śmieje się babunia.

Pani Piotrowa milczy, siorbiąc zachłannie herbatę.

Widać, że walczy ze sobą, zastanawiając się, czy zdradzić cel swojej wizyty od razu, czy może lepiej zwlekać do samego końca.

Wzdycha, gdy powraca do niej odwaga.

— Zastanawiałam się... Bo zdrowie już nie to... Do mojego Piotra kto by poszedł i mu tam trochę posprzątał, bo ja już sił nie mam tyle, co kiedyś... A ludzie gadają za plecami, że o nim to już nawet własna żona nie pamięta... Lekarz zabronił się nadwyrężać... Odwdzięczę się, ale głupio prosić, bo pieniędzy nie ma... — zapewnia i odstawia kubek.

Czeka.

Odzywam się pierwsza.

— Nie ma mowy. Pan Piotr był zawsze dla nas szczodry, a my za życia nie zdążyłyśmy się odwdzięczyć. Cieszę się, że będę mogła pomóc.

Uśmiecham się do kobiety, która próbuje ukryć łzy wzruszenia, spływające cienką stróżką po jej policzku.

Kładzie swoją pomarszczoną dłoń na mojej, ściskając ją lekko.

— Dziękuję — szepcze i wstaje od stołu.

Zanim jednak zdąży uciec, babunia zatrzymuje ją w drzwiach.

— Władziu, zaczekaj chwileczkę. Makowca ci upiekłam!

Pani Piotrowa zamiera, obserwując z niedowierzaniem, jak wyjmuje ciasto z pieca.

— Makowca? — pyta cienkim głosem.

Chce jeszcze coś powiedzieć, ale nie pozwalamy jej na to.

— Proszę, Władziu. Niech ci idzie na zdrowie.

Babunia podaje owiniętą w ręcznik i reklamówkę jeszcze ciepłą brytfankę zszokowanej sąsiadce.

Ta drżącymi rękami odbiera prezent, podczas gdy kryształowe krople ponownie zdobią jej policzki niczym najpiękniejsza biżuteria.

— Dziękuję z całego serca — chlipie.

— Nie ma za co, Władziu. To my dziękujemy — zapewnia babunia, odprowadzając gościa do drzwi.

Zimny wiatr wpada do środka w chwili, gdy sąsiadka opuszcza rozpadającą się chatę.

Ogień w palenisku porusza się niespokojnie.

Podajcie mi, przyjaciele,
Ten wianek na koniec laski.
Zapalam święcone ziele,
W górę dymy, w górę blaski!

Uśmiecham się czule, powracając w myślach do chwili, gdy przyszło mi sprawdzić kartkówki uczniów.

Wszyscy zaliczyli śpiewająco.

Nawet wychowawczyni była w szoku.

Ci DrudzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz