IV

138 17 2
                                    









***







Pani Maćkowiak nieufnie obwąchuje kawałek kiełbasy, którą dziś rano podarował jej sąsiad.

Zaintrygowana trąca go nosem, ale nie wygląda na przekonaną. Odchodzi na bok i zaczyna wylizywać futerko, zostawiając przysmak na pastwę losu.

Nie spodobał jej się.

Nic dziwnego. Nigdy nie spotkałam kota o tak wysublimowanym smaku.

Patrzę na kiełbasę z rozrzewnieniem.

Szkoda jej.

— Przyniosłaś? —  woła babunia z wnętrza chaty, zmuszając mnie do porzucenia bacznych obserwacji naszej osobliwej kotki.

— Przyniosłam — wchodzę po schodkach na werandę i kładę na podłodze w sieni dwie torby.

— Wszystkie zebrałaś?

— Wszystkie.

— Umyć trzeba, bo brudne. Wstyd będzie — babcia wyjmuje kolorowe szkło i układa na stole.

Przy piecu stoi wiadro z wodą.

Musiała ze studni przynieść, zanim przyszłam.

Czajnik zaczyna przeraźliwie piszczeć. Zdejmuję go z rozgrzanej płyty i odstawiam na bok. Teraz wystarczy wlać wodę z obu naczyń do miski i wymieszać, aby temperatura nie była za wysoka. Sfatygowane szkło może popękać, jeśli będzie nieodpowiednia.

Biorę do ręki starą szmatkę i pierwszy z brzegu znicz.

Zanurzam go w misie i delikatnie wycieram, tak aby pozbyć się wszelkiego brudu, ale by nie zeszła farba.

— Korek jeszcze.

Plastikowy daszek jest najmniej wymagający. Chwila ciepłej kąpieli i wygląda jak nowy.

Dwie godziny później jest już po wszystkim.

Lampiony stoją dumne, czyste i lśniące, czekając już tylko na drobne uszlachetnienie z mojej strony.

Zabieram się za to zadanie z taką pasją, jakbym robiła to po raz pierwszy.

Wcale nie od kilku lat.

— A u wujka Zenka byłaś?

— Byłam, te są od niego — wskazuję na dwa niebieskie znicze.

— A u ciotki Wandy?

— Też, trzy czerwone i biały — wyjaśniam.

— A u Roberta?

— Zielony i dwa czerwone — recytuję posłusznie.

— A u Bronka?

Uśmiecha się czule, gdy wypowiada jego imię.

— Tam najwięcej. O dziadku zawsze wszyscy pamiętają.

— A u babci Gieni?

— Tylko jeden.

Spuszczam głowę.

Były cztery, ale ktoś zabrał.

Widziałam je na śmietniku.

Miały charakterystyczne złote linie, które sama namalowałam rok temu.

— Szkoda, ładne były.

Były, ale te będą jeszcze ładniejsze.

— A u...

Zapada pełna napięcia chwila ciszy.

Tylko stary zegar przerywa ją cichym tykaniem, jakby odliczał czas do kolejnego starcia.

— A u nich byłaś pewno.

Potakuję głową.

Byłam.

Jednak nigdy nie zdobędę się na odwagę, by powiedzieć babci, co tam zobaczyłam.

Albo czego tam raczej nie było.

— A u Heni? U Heni byłaś?

— Byłam.

— Byli tam może?

— Byli.

— I co? Jak ich widać?

Przełykam głośno ślinę, gdy przed oczami staje mi złotowłosy syn Paulców.

— Nie widać — szepczę, wycierając do sucha ostatniego znicza.

Babcia kiwa głową i zabiera mi czajnik sprzed nosa.

— Wodę wstawię, to się pewno herbatki napijemy.

Pakuję wszystko z powrotem do torby i zabieram na górę.

Słoiczek nowiutkiej, złotej farby stoi na wysłużonym biurku, a zielony kubeczek jest napełniony wodą.

Wyjmuję pierwszy z lampionów i układam na starej gazecie.

Moczę pędzelek w barwniku i dwukrotnie przejeżdżam wokół góry znicza. Najpierw grubszym, potem cieńszym.

To samo robię u jego dołu.

Powtarzam tę czynność jeszcze kilkanaście razy.

W końcu mogę odłożyć narzędzia na bok i przyjrzeć się swojemu dziełu w skupieniu.

Mniej niż w tamtym roku, ale znacznie lepiej.

Niemal z fabryczną precyzją.

Wyschną i będą gotowe.

Za tydzień jak znalazł.

Chowam farbkę i opłukane pędzelki do szuflady. Przydadzą się jeszcze w przyszłym roku.

Schodzę na dół po trzeszczących schodach, by pochwalić się swoim osiągnięciem i porozmawiać o bieżących problemach.

Siadam przy stole, a w moje dłonie trafia od razu kubek gorącej herbaty.

— Paczka będzie jutro. Może będzie cukier?

Uśmiecham się na samą tę myśl.

Cukier?

To byłoby piękne.

— Pewnie będzie mąka, drożdże, masło i mak, to może zrobimy makowca?

— Makowca?

Patrzę na babunię z nadzieją.

— Ano makowca, na święto.

Na samą myśl ślinka nabiega mi do ust.

— A dzisiaj ogórkowa.

Zanim zdążę uciec, ląduje przede mną talerz zielonej mazi.

Pachnie okropnie.

— Je, bo zimne zaraz będzie, a piec się już rozegrzał.

Biorę z szuflady łyżkę i zanurzam w zupie.

Nie jest tak źle.

Smakuje dokładnie tak, jak wygląda.

Bez żadnych niespodzianek.

Ci DrudzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz