V

143 18 6
                                    









***







Deszcz bębni o szyby.

Cicho.

Usypiająco.

Monotonnie.

Naciągam pod brodę wełniany koc i przyglądam się z zaciekawieniem sąsiadom.

Właśnie przyjechali.

Wnosili do domu torby pełne jedzenia, więc zapewne wrócili z zakupów.

Burczy mi w brzuchu.

Jest ich czworo.

Dwóch chłopców, kobieta i mężczyzna.

Dwóch synów, matka i ojciec.

W kuchni od dłuższego czasu pali się światło.

Ogromny, czarny pies leży znudzony przy swojej misce.

Obok niego stoi pan Klemens.

Klemens Paulc.

Westchnęłam cicho, nie mogąc oderwać wzroku od tej uroczej sielanki.

Czuję jedynie pustkę.

Rodzina.

Zazdrość to okropne uczucie.

— Herbata gotowa!

Posłusznie opuszczam parapet wyściełany poduszkami i narzucam na ramiona sweter.

Wczoraj przyszła paczka, a w niej aż cztery opakowania cukru i nawet słoik miodu.

Miód schowałyśmy na czarną godzinę.

Cukier został.

— Zimno. Trzeba drewna nazbierać.

— Jutro zacznę.

— Do starego lasu idź. Tam dużo gałęzi. Wózek w szopie leży.

— Pójdę.

Siadamy przy stole.

Babunia czyta gazetę.

Ja rozwiązuję krzyżówkę.

— Dzwonili dzisiaj, jak byłaś w szkole.

Długopis zawisa nad różowym kwadracikiem.

— Dzwonili? — pytam z nadzieją.

— Tak. Powiedzieli, że...

Że nie przyjadą.

— Powiedzieli, że nie przyjadą. Wojtuś jest chory.

— Co się stało? — podnoszę wzrok napotykając szkliste spojrzenie babuni.

— Zakatarzył się, biedak.

Zapada cisza.

Cisza, która wyjaśnia zbyt wiele.

Nie chcieli przyjechać, bo Wojtuś jest chory.

Byłoby to całkiem normalne.

Gdyby Wojtuś nie był kotem.

— Pani Maćkowiak zdrowa, prawda?

Wolę mieć pewność.

— Jak rydz.

Czajnik gwiżdże przeciągle.

Zdejmuję go z ognia i zalewam wrzątkiem obydwie herbaty.

— Kawy nam dużo dali.

Ci DrudzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz