II

278 25 1
                                    









***







Wysiadam z autobusu, robiąc niepewny krok w przód.

Krzywo wylany asfalt nie zachęca do dalszej drogi.

Żegnają mnie spojrzenia znudzonych staruszek, wracających ze sprawunków do zapomnianych domów.

Jestem sama.

W dłoniach trzymam torbę, zapełnioną zeszytami, podręcznikami i liśćmi, które wkradły się tam, gdy nie patrzyłam.

Deszcz siąpi.

Zaciągam się zapachem lasu, ciesząc się z ostatnich chwil wolności.

Rozglądam się uważnie, ale ulica jest zupełnie pusta.

Blade światło latarni odbija się od moich zmęczonych oczu.

Jestem dzielna.

Idę.

Ostatni raz odwracam się, by spojrzeć na zasnute mgłą pola.

Są smutne.

Są samotne.

Są zwierciadłem mojej duszy.

Ściskając w dłoniach jedynego świadka dzisiejszego dnia, patrzę z niechęcią na swoje odbicie, które mruga do mnie z głębi mętnej kałuży.

Przystaję.

Ktoś jeszcze śledzi moje ruchy, choć robi to bardzo dyskretnie.

Końcówka ogona drga niespokojnie.

Dostrzegam intruza ukrytego pod dachem drewutni sąsiadów.

To Pani Maćkowiak.

Na czarnym futerku błyszczą krople jesiennego kapuśniaczku niczym garść maleńkich kryształów.

Odprowadza mnie zaciekawionym spojrzeniem żółtych ślepi, aż do samej furtki.

W myślach obiecuję jej coś w zamian za milczenie.

— Do zobaczenia — szeptam, jakbyśmy były w zmowie.

Patrzy, a jej wąsy ruszają się delikatnie, gdy lekki powiew wiatru niesie ku niej mój zapach.

Miauczy zadowolona i znika.

Tak, jakby nigdy jej tam nie było.

Zamykam za sobą ogrodzenie i strzepuję z siebie resztki deszczu.

Wchodzę.

Zdejmuję czapkę i chowam do kieszeni płaszcza.

To samo robię z szalikiem.

Buty zabieram ze sobą.

Postawię je niedaleko pieca.

To im nie służy, ale szybciej wyschną.

— Herbata gotowa — woła tubalny głos z wnętrza rozpadającej się chaty.

Niedługo zabiorą ją do skansenu, a my zostaniemy bez dachu nad głową.

My.

Ona, ja i pani Maćkowiak.

Siadam przy brudnym stole, starając się nie patrzeć na przygarbioną postać, która krząta się po kuchni.

Odgrzewa wczorajszą zupę.

— Co słychać? — pytam, ścierając ukradkiem z wyszczerbionego kubka resztki buraczanej szminki.

Ktoś stawia przede mną czajnik, ktoś nalewa do naczynia parujący napój, ktoś wreszcie podsuwa mi pod nos talerz pełen zielonej brei.

 — Ogórkowa — słyszę, a w moją dłoń zostaje wciśnięty metalowy czerpak.

Pochylam się i z uwagą przyglądam nieudanej potrawie, z którą muszę stoczyć teraz ostateczną bitwę.

— Ponoć mają wrócić — szuranie krzesła wybudza mnie z transu.

Zupa schodzi na dalszy plan.

— Kto ma wrócić? — chyłkiem spoglądam w wodniste oczy mojej rozmówczyni.

— Paulcowie.

Milknie, pozostawiając we mnie pewien niedosyt.

Palcami wybijam nierówny rytm o blat stołu.

— Paulcowie?  — pytam w końcu, by pozbawić się dalszych złudzeń.

— Paulcowie.

Zanurzam łyżkę w zielonej cieczy, próbując nabrać jak najwięcej za jednym razem.

Miejmy to już za sobą.

— Skąd?  — popijam przesolone danie łykiem gorzkiej herbaty.

Nie ma cukru.

Skończył się w tamtym tygodniu, a paczki jeszcze nie dostałyśmy.

— Ano, z rodzinnych stron wracają. Na stałe.

Dziwne to wszystko.

Nie podobne niczemu.

Coś mokrego ociera się o moją nogę i miauczy donośnie.

— Przyszła. Teraz to jeść jej dajcie.

Drzwiczki jęczą żałośnie, gdy pomarszczona dłoń otwiera stary kredens. Wyciąga ze środka puszkę i odgina metalowe wieczko z towarzyszącym temu głośnym pstryknięciem.

— Je obywatelka, bo potem nie będzie co.

Pani Maćkowiak kręci się w euforii po podłodze, z wdzięcznością przyjmując porcję dzisiejszego obiadu.

— Drewna trzeba nazbierać. Zima idzie.

Zamykam oczy, próbując zapomnieć o tym, że drewno nie jest już taką łatwą zdobyczą jak kiedyś.

Tamtego roku donieśli.

Zbierałam tylko to, co leżało na ziemi.

Nikt mnie nie słuchał.

Oni mieli w domach ciepło i szybko chcieli do nich wrócić.

Wtedy też padał deszcz. Tak jak dziś.

Nikogo nie obchodziło moje zdanie.

Winna czy nie. To nie miało żadnego znaczenia. Sprawa miała być załatwiona. Byleby szybko.

Wróciłam do domu z niczym.

W przemokniętych butach.

Zmarznięta.

Zapłakana.

W tej samej morelowej czapce, granatowym szaliku i podartym płaszczu.

Wróciłam sama.

Powitana cichym rozczarowaniem.

Ci DrudzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz