XI

100 12 8
                                    









***







Makowiec leży pokrojony na stole, a filiżanki odbijają blade światło lamp.

Pani Piotrowa rozsiada się wygodnie przy kominku.

Otulam ją kocem.

— Trzeba uważać. Można się łatwo przeziębić — mówię.

— Kochana tyś, Anielciu.

Uśmiecham się szeroko, zaparzając w dużym dzbanku herbatę.

Babunia szpera w szafie, a pani Maćkowiak wygrzewa się na piecu, mrucząc przy tym z rozkoszy.

— Czego szukasz? — pytam.

Staruszka podrywa głowę i podaje mi szare pudło.

— Już niczego — uśmiecha się dobrodusznie.

Niosę zdobycz do pokoju i stawiam między fotelami.

— Zdjęcia przyniosłaś — zagaduje mnie pani Władzia.

Otwieram karton, a moje przypuszczenia potwierdzają się, gdy dostrzegam skórzane okładki.

— Na wspominki cię wzięło, Kleofaso?

Babunia szura rozmemłanymi kapciami po podłodze.

— Ano, wzięło. Wspominki to rzecz święta — poucza nas.

Odkąd pamiętam, po powrocie z cmentarza siadaliśmy wszyscy przy ogniu i herbacie, przeglądając rodzinne fotografie.

Kolorowe, w sepii, czarno-białe.

Wszystkie.

O każdym zdjęciu można opowiadać godzinami.

Każde ma swoją własną historię.

Jest na swój sposób wyjątkowe, nie tylko dlatego, że uchwycona obiektywem chwila na zawsze pozostawała kartką z pamiętnika, ale także dlatego, że wzrastała do rangi namacalnego dowodu naszego istnienia.

Wyciągam albumy i układam je na stole.

— Wszystkie daj. Trzeba o każdym wspomnieć, co mu się należy.

Śmieję się w duchu.

O zmarłych źle się nie mówi, ale o własnej rodzinie?

To już inna bajka.

Rozsiadamy się, chwytając każda za inny zbiór fotografii.

Teraz jest czas wyjątkowy.

Teraz rozpoczęłyśmy celebrację Uroczystości Wszystkich Świętych i potrwa to, aż do północy.

— Robert to był urwis — zaczyna babunia. — Taki się już urodził i taki umarł. Hulaj dusza, piekła nie ma! Ten to potrafił rozbawić do łez. Kochanek miał bez liku, a połowy to nawet osobiście nie poznałam! Pił na umór, ale chłop był z niego łagodny i kochał mocno, jak mało kto.

— A kochanki? — pytam.

— Ano, kobiety wolą urwisów, to przez jego łagodność odchodziły. Żadna nie zagrzała u jego boku miejsca.

Wzdycha, ale odkłada obraz z postawnym mężczyzną o gładkiej twarzy na bok.

Widać młody.

Jeszcze zarostu nie miał.

— A to ciotka Wanda! — pokazuje nam zaledwie kilkuletnią dziewczynkę na rowerku, z białą wstążką we włosach. — Myśleli, że doktorową zostanie, życie sobie ułoży za granicą, taka była poukładana, mądra i same piątki w szkole miała.

Milknie, jakby przypomniała sobie coś smutnego.

Nie popędzamy jej.

— A potem poznała jego.

Wiem, że to mi się nie spodoba.

Słyszałam to już tyle razy.

— Co to była za miłość! Potem ślub i wesele, jakiego od dawna we wiosce nie było. Wszyscy chwalili, jaka to idealna para.

Pani Piotrowa macha niedbale dłonią, nakładając sobie na porcelanowy talerzyk porcję ciasta.

— Chłop się rozpił, wyrzucili go z pracy, żonę zaczął bić, a potem to było już tylko coraz gorzej. Wszyscy mówili; daj spokój dziewczyno, a ona nie słuchała. Dopiero jak w ciążę zaszła, to coś tam ją ruszyło sumienie. Do miasta uciekła, a jełop spadł ze schodków od karczmy, jak do domu wracał i głowę sobie rozbił tak niefortunnie, że było po chłopie. Ot, zrządzenie losu.

Biorę łyk herbaty.

— A co z dzieckiem?

Babunia kładzie ciotkę Wandę na wujku Robercie.

— Dziewczynka się urodziła. Śliczna, zdrowa i rumiana. Wyrosła na pannicę urody przeciętnej, ale jakie to bystre było! Studia skończyła, prawnikiem została, ale za mąż nigdy nie wyszła. Widać, uraz do mężczyzn jej został albo wolała kobiety. Tego nikt nie wie.

Pani Piotrowa i babunia przekrzykują się wzajemnie, gdy na stole pojawia się co rusz nowa fotografia.

Śmiejemy się.

Płaczemy.

Złościmy.

Współczujemy.

Nikogo nie pomijamy.

— A to jest właśnie ten Kleofas, co po nim imię dostałam! Bo urodzona ja trzydziestego pierwszego października, a on kościelnym był na wsi i cuda takie wyprawiał, a że lud ciemny, to wszystko łykał jak kaczka. Dziady, uwierzcie mi, odprawiał! Chodził po cmentarzu, zioła wonne palił, coś tam poszeptał do siebie i dusze zmarłe mu się objawiały.

Czyscowe duszeczki!
W jakiejkolwiek świata stronie:
Czyli która w smole płonie,
Czyli marznie na dnie rzeczki,
Czyli dla dotkliwszej kary
W surowym wszczepiona drewnie,
Gdy ją w piecu gryzą żary,
I piszczy, i płacze rzewnie;
Każda spieszcie do gromady!
Gromada niech się tu zbierze!
Oto obchodzimy Dziady!
Zstępujcie w święty przybytek;
Jest jałmużna, są pacierze,
I jedzenie, i napitek.

Pani Maćkowiak przeciąga się i ziewa, a na jej mało dyskretną aluzję od razu reaguje pani Piotrowa.

— Czas już na mnie. Pora i z moim się spotkać. Może we śnie mnie się ukaże? Ciekawa ja, oj ciekawa. Dawno mnie się nie śnił, nieborak.

Babunia odprowadza gościa do drzwi.

— Ano miło, żeś wpadła Władziu. Jutro też wpadnij, jak czasu starczy. Nasz dom zawsze otwarty.

— Dobra z ciebie kobieta, Kleofaso. Mało już takich na tym Bożym świecie. Dobrej nocy, Anielciu!

Drzwi zamykają się z cichym trzaskiem.

— Spać, bo noc ciężką się staje — ostrzega babunia.

— A co takiego stać się może?

Nie wierzę w złe duchy.

— Ano, nie kuś losu, nie kuś. Ziół przyniosę, do pieca dorzucę. Niech strzegą domu przed złemi.

— Ziół? — dziwię się.

— Ano ziół wonnych, bo jeszcze się coś przypałęta.

— To drzwi zamknę na zasuwę.

— Ano, zamknij, bo ze dwora to też coś przyleźć może. Mało to dusz po zmroku się pałęta?

Już straszna północ przybywa,
Zamykajcie drzwi na kłódki;
Weźcie smolny pęk łuczywa,
Stawcie w środku kocioł wódki.
A gdy laską skinę z dala,
Niechaj się wódka zapala.
Tylko żwawo, tylko śmiało.


Ci DrudzyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz