***
Wiekowy dzwon wybija godzinę dwunastą.
Już czas.
Wspinamy się po nierównych stopniach, przechodząc pod ceglanym łukiem.
Dźwięk jest ostry.
Płoszy stado gołębi, które teatralnie wzbijają się ku niebu.
Dziedziniec powoli pustoszeje.
— Paulcowie — cichy głos babuni rozbudza we mnie ciekawość.
— Gdzie? — szeptam konspiracyjnie, rozglądając się nerwowo na boki.
— A o tam, przy słupie stojo.
Podążam za jej wzrokiem i zaczynam się zastanawiać, jakim cudem nie zauważyłam ich wcześniej.
Pani Paulcowa ma na sobie idealnie dopasowany, wściekle czerwony płaszczyk i wysokie, czarne kozaczki. Torebka w tym samym kolorze swobodnie dynda jej na ramieniu.
Pan Paulc, mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy i bystrym spojrzeniu, próbuje objąć żonę, ale ta umiejętnie mu umyka.
Młodszy syn już dawno przerósł rodziciela. Nie uśmiecha się i nie wygląda na zadowolonego. W pewnym momencie jego zimne oczy lądują na mnie, a twarz wykrzywia grymas autentycznej niechęci.
Poznał mnie.
Szybko zrywam kontakt wzrokowy, łapię babunię za rękę i ciągnę ją poza zasięg idyllicznej rodziny.
— Cóżże się stało? — słyszę, ale chcę już tylko zapomnieć.
— Już późno. Trzeba iść.
Te oczy.
Chłodne jak lód.
Bezduszne.
Nie mogę wyrzucić ich ze swojej pamięci.
— Zimno.
— Ano zimno, ale w domu napalone.
Zimno.
Pamiętam tylko chłód rzeki, a potem była już tylko ciemność.
Dwa przerażone głosy.
Jego dłonie uciskały zachłannie moją klatkę piersiową, próbując ze wszystkich sił przywrócić chęć do życia.
Ku mojej rozpaczy, udało mu się to.
Uratował mnie.
Ocalił jedno z wielu nic nieznaczących istnień.
— Dużo ludzi przyszło.
— Ano, dużo, bo to ważna msza przecie. Trzeba się za zmarłych pomodlić.
Wznoszę oczy ku niebu.
Zmarłym już nic nie pomoże.
To za żywych trzeba się modlić.
— A co ty to, blada jakaś jesteś — babunia przygląda mi się podejrzliwie.
Ściskam mocniej drewno ławki, będącej swoistą opowieścią wszystkich młodych pokoleń, które postanowiły pozostawić po sobie ślad w postaci koślawego zarysu wszystkiego.
Był tam.
Stał tam.
Zamykam oczy, próbując zatrzymać szaleńczo bijące serce.
Uśmiecham się uspokajająco, choć wewnątrz czuję, jak sypią mi się organy.
Umieram po raz drugi.
— Wszystko dobrze.
— Tylko zimno — marudzi babunia i milknie.
Rozbrzmiewa niemrawa pieśń, a na ołtarz wchodzi barwny orszak.
Próbuję wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk podobny choć trochę do podeszłego zawodzenia, ale nie jest to łatwe.
Siadamy.
Bawię się czarnymi rękawiczkami, które dostałam w tamtym roku na gwiazdkę.
Wstajemy.
Para przysłania mi widok, ale wcale nie chcę patrzeć.
Klękamy.
Twarde drewno boleśnie wbija się w kolana.
Ogłoszenia.
Czuję, że zbliżamy się do nieubłaganego końca.
Błogosławieństwo.
Wychodzimy na oblany słońcem dziedziniec.
Drżę nie z zimna, ale ze strachu przed prawdą.
Mróz szczypie w policzki.
— To teraz na cmentarz.
Zagryzam wargi, próbując zachować trzeźwy umysł, a nogi wprawić w ruch.
Czuję jak jego zaintrygowany wzrok wypala mi dziurę w karku.
— Na cmentarz — potwierdzam, ruszając chwiejnie znaną mi drogą.
Nie odwrócę się.
— Znicze masz? — upewnia się.
Nie ulegnę.
— Mam.
Wiem, że mnie rozpoznał.
— To od dziadków zaczniemy.
Zaczniemy.
Teraz nie ma już odwrotu.
Miejmy to kultowe przedstawienie już za sobą.

CZYTASZ
Ci Drudzy
SpiritualJestem ostatnia. Uśpiona przez ludzi, którzy przypadkowo potrącają mnie idąc ulicą. Uśmiechają się do mnie, krzyczą, wznoszą oczy ku niebu. Idę dalej. Idę szarym chodnikiem. Idę pierwsza, ale pozostaję ostatnia. Umieram, ciągnąc za sobą wór pełen do...