Ciemność gęstniała powoli, subtelnie wymazując ostatnie kładące się na bruku cienie. Laryiena wybrała mniej uczęszczane, wąskie alejki. Zaułki pozbawione świateł pochodni, rozjaśniających jedynie główne ulice miasteczka, dawały pozory anonimowości. Stała się po prostu zakapturzonym przechodniem, wracającym do domu po trudach dnia. Nikt z mijających ją mętów i innych szemranych typów, jakich pełno kręciło się o tej porze po okolicy, nie zwracał uwagi na umorusaną błotem postać.
Minąwszy lokalną karczmę, a właściwie spelunę pełną zapijaczonych szumowin i kobiet lekkich obyczajów, wystawiających wątpliwe wdzięki przez otwarte okna, dostała się na puste targowisko. Za zakrętem głośno beknął podchmielony centaur, zaprzężony do załadowanego pustymi beczkami drabiniaka. Mogła się tylko domyślać, że udało mu się przepić większość zysków ze sprzedanego wina. Centaury tym się głównie zajmowały, handlowały sfermentowanym winogronem pochodzącym z Uperdan, krainy półludzi-półkoni zamieszkujących niemal cały wąziutki pas wybrzeża na południe od Pogranicza. Oczywiście dorabiały sobie również na transporcie, bo kto inny, jeśli nie centaur, tak dobrze by się do tego nadawał. Rozwodząc się nad bekającym przedstawicielem tejże rasy, doszła do wniosku, że jedynym porządnym centaurem, jakiego w życiu spotkała, był dostarczający im towary Rodfor. Westchnęła głośno porażona własnym odkryciem.
Pod jej nogami walały się nadgniłe liście kapusty, porozdeptywane pomidory i ogromna masa innego zepsutego, porzuconego towaru. Dopiero o świcie, przed tym, gdy na targu rozstawią się handlarze, pojawi się ktoś, kto posprząta cały ten chlew. Tymczasem musiała wstrzymać oddech i nie przyglądać się za bardzo temu, po czym stąpa. Do wynajętego mieszkania zostały jej raptem dwie przecznice. Mogłaby dostać się do niego dużo szybciej, bo przejście z garnizonu główną ulicą zajmowało może dziesięć minut, ale wolała nie ryzykować spotkania z podwładnymi Castona. Kto wie, czy nie wypuścił patrolu w miasto.
Skręciła jeszcze dwa razy, wspięła się po wyszczerbionych schodach i dotarła pod piętrowy dom z ciosanego kamienia.
Na parterze paliła się lampa. Inga, właścicielka budynku, szykowała kolację dla piątki swoich dzieci. Podziwiała tę kobietę, która po śmierci męża sama musiała zająć się gromadą pociech, ubrać je, nakarmić, utrzymać dom. Nigdy też nie narzekała, że jest jej ciężko, choć Laryiena nieraz słyszała, jak ta płacze cicho w samotności. Wahliwie zajrzała do wnętrza skromnie urządzonej kuchni. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Uśmiechnięty od ucha do ucha Kanel, najmłodszy z rodzeństwa, wykrzykiwał coś po dziecięcemu i z pasją malował owsianką po blacie ławy. Starsza siostra brzdąca dyskutowała o czymś z braćmi, co raz wybuchając śmiechem.
Przynajmniej mają siebie, pomyślała na ten widok. A kogo mam ja?
Z pytaniem tym, cicho pobrzękującym pod tłustymi, czarnymi włosami, przeszła przez tylne wejście, prowadzące na górę do jej części budynku. Drzwi mieszkania były uchylone.
– Córko – powitał ją szpakowaty, wysoki mężczyzna rozparty w wiklinowym fotelu, zakupionym z drugiej ręki od właściciela tawerny Pod Złotym Skrzatem. Pomiędzy palcami ściskał tlące się cygaro, którego popiół opadał na nieomiecioną podłogę. Dawał jej niemą sugestię tego, w jakim bałaganie żyła. Obok niego, na stołku, przycupnęła drobna, podobna do niej kobieta. Wyglądała na spiętą. – Ojcze. – Dygnęła przed nim zmieszana. – Matko. – Skłoniła się lekko. – Co wy tu robicie? Matka chciała unieść się z miejsca. Ojciec wstrzymał ją, pytając bez zbędnych z jego punktu widzenia wyjaśnień:
– Gdzie byłaś?
Ton jego głosu ani trochę się jej nie spodobał. Ściągnęła z ramion brudne okrycie, zręcznie chowając w nie wyciągniętą zza pasa broń. Zwinięty byle jak tobołek rzuciła na przykrytą innymi ciuchami skrzynię.
CZYTASZ
KRES
FantastikRaz na sto lat, gdy wszystkie sześć planet układu Saiva staje w szeregu, na odległej wyspie Xelior otwierają się wrota potężnego labiryntu. Wedle podań, jeden spośród czterdziestu-dziewięciu, którzy w siedmiu grupach, po siedmiu mężów wyruszą, a kto...