IV

73 12 3
                                    

Chmury gęstniały, rozkwitły nad oceanem jak ciemne kwiaty. Jechałam samochodem przez zadrzewione centrum Chatham, wsłuchana w głuche bębnienie deszczu o karoserię. 

Umówiłyśmy się z mamą na jedzenie po szkole. Specjalnie kończyła pracę wcześniej, żebyśmy miały dla siebie dość czasu. Jej gabinet mieścił się na parterze jednej z kamieniczek, ciągnących się wzdłuż Market Street. Zaparkowałam względnie blisko, upewniwszy się, że nie stoję na zakazie, zamknęłam samochód i biegiem dotarłam do schodków, prowadzących do wejścia. Wnętrze było przytulne i sterylne, z kremową poczekalnią dla pacjentów i kontuarem w kolorze ochry, za którym urzędowała zadbana recepcjonistka. Na skórzanych kanapach siedzieli matka z synem w wieku gimnazjalnym oraz starszy pan, zapatrzony w ekran telefonu.

Podeszłam do kontuaru, a recepcjonistka uśmiechnęła się do mnie.

— Ty pewnie jesteś Poppy, prawda...? — spojrzała na mnie z błyskiem w oku.

— Zgadza się.

— Doktor Susan ma jeszcze dzisiaj dwóch pacjentów, będziesz musiała chwilę poczekać...

— Oczywiście — przytaknęłam, po czym usadowiłam się na kanapie.

Po chwili drzwi do gabinetu otworzyły się i pojawiła się w nich pacjentka, trzymająca przy policzku żelowy okład, a za nią wyszła mama w służbowym stroju, z ochronnymi okularami na nosie. Pomachała mi, a potem zobaczyła, że jestem przemoczona i przywołała do siebie gestem ręki.  

— Poppy, jesteś cała mokra... — powiedziała z lekką naganą w głosie. — Do widzenia, pani Cathcart! Zapraszam pana na fotel, panie Wolfram...

Starszy człowiek schował telefon i skinął mamie na powitanie, posłusznie kierując się do gabinetu. Kiedy usadawiał się na fotelu, mama znowu zwróciła się do mnie.

— Kiedy ty się tak urządziłaś? Nieważne... — machnęła ręką, kiedy chciałam coś odpowiedzieć. — ...chodź ze mną.

Przeszłyśmy przez gabinet, gdzie pan Wolfram dalej mościł się w fotelu. Mama chwilę pokręciła się po pomieszczeniu na zapleczu, po czym wróciła z fioletową sukienką w dłoni.

— Masz, idź do łazienki i natychmiast się przebierz... Ostatnie, czego potrzebujesz, to zapalenie płuc... — mama uśmiechnęła się do mnie.

— To pani córka, pani doktor...? — zapytał pan Wolfram, kiedy skończył się wiercić.

— Zgadza się, panie Wolfram.

— Tak wygląda, skóra zdjęta z pani! Piękna!

— Och, panie Wolfram... — mama uśmiechnęła się do niego, odprowadzając mnie do poczekalni. — Tylko pan tak potrafi bajerować...

Mama puściła do mnie oko i zamknęła drzwi. Usłyszałam jeszcze, jak mówi „zaraz obejrzymy tę protezę", po czym skierowałam swoje kroki do łazienki. Zrzuciłam z siebie mokre ubranie i nałożyłam sukienkę mamy, która całkiem nieźle się prezentowała w zestawieniu z moimi skórzanymi sztybletami. Potem poszłam do recepcji i poprosiłam o reklamówkę, w którą zasadziłam swoje rzeczy.

Kiedy mama doglądała ostatniego pacjenta, odesławszy uprzednio recepcjonistkę do domu, ja kartkowałam beznamiętnie kolorowe magazyny, leżące na stoliku w poczekalni. Deszcz nie przestawał padać, zacinał teraz pod kątem, postukując w drzwi wejściowe i okna budynku. 

Czekałam, aż mama się przebierze i zamknie gabinet, po czym dotruchtałyśmy do mojego samochodu, ściśnięte pod jej parasolką. Pokierowała mnie ulicami starego miasta aż na Admiralty Boulevard, do restauracji „El Pacifico". Wnętrze było urządzone minimalistyczne — białe ściany, ciemne meble, mieczyki w wysokich wazonach, świeczniki stylizowane na żaglowce.

Kelner rozdał nam menu. Zamówiłyśmy zupę z mięczaków, dorsza w bekonie i zapiekane pulpety w sosie rybnym. Czekając na jedzenie, piłyśmy herbatę jaśminową z designerskich filiżanek i gawędziłyśmy. Czułam się wspaniale, normalnie. 

Potrzebowałam nareszcie czuć się sobą, żeby całkiem nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Od incydentu w hydroforni starałam się nie myśleć o Adamie, Judith i wydarzeniach z rana. Zajęcia zaczęłam od świecenia oczami przed panem Pelletierem od literatury. Wychodząc ze szkoły, natknęłam się na Christiana Campbella, który odprowadził mnie do samochodu. 

Jedzenie okazało się wyborne, zwłaszcza dorsz w bekonie. Krople deszczu bombardowały okna restauracji, jak gdyby usiłowały wedrzeć się do środka, a potem spływały po szkle jak łzy.

— Rozumiem, że jest ci ciężko, Poppy — powiedziała w pewnym momencie mama.

Kończyłam właśnie przeżuwać dorsza, popiłam go herbatą.

— Nie zachowywaliśmy się z twoim tatą najrozsądniej przez ten cały czas. Targaliśmy cię po świecie tak, że finalnie nie masz na nim swojego miejsca. Jesteś młoda, trochę pogubiona. Wiem, że po tych cyrkach w sądach nie masz żadnego poczucia stabilności. I czuję się też za to odpowiedzialna...

Mama spuściła wzrok. Spojrzałam na zasnute chmurami niebo i ciemny ocean pod nim.

— Chciałabym, żeby to uczucie minęło, wiesz? — powiedziałam do mamy. — Jedyne, co ostatnio czuję, to niepewność. 

Mama utkwiła spojrzenie w trzymanej przez siebie filiżance.

— Chyba wiem, co masz na myśli. 

Złapawszy kelnera, poprosiłyśmy go o ciasto jagodowo-cytrynowe i lody. Relacjonując mamie nad deserem pierwsze dwa dni w nowej szkole, skoncentrowałam się na postaci Christiana, opisanej przeze mnie drobiazgowo. Mama trzymała w ustach widelczyk przez chwilę, namyślając się, po czym zwróciła się do mnie.

— Powiedziałaś, że jak się nazywa ten chłopak? Christian... Campbell?

— Zgadza się — nabrałam solidną porcję lodów łyżeczką.

— To może być syn Duncana Campbella. Chodziliśmy razem do szkoły...

— Czy to ma jakikolwiek związek z moją sprawą?

Mama wyglądała, jakby chciała mnie trzasnąć w łeb, ale się powstrzymywała.

— Nie wiem. Ale nie bądź taka kategoryczna... Ten chłopak mógł mieć dobre intencje.

— Gdybyś pamiętała o tym, żeby dać mi pieniądze na lunch, nie musiałabym się tak ośmieszać... — zobaczyłam minę mamy i od razu pożałowałam tego, co powiedziałam. — Przepraszam, mamo... — spróbowałam jakoś załagodzić sytuację.

Mama tylko westchnęła, przeżuwając powoli ciasto, ale jej brwi dalej były zmarszczone.

— Poppy... — zaczęła nagle z wahaniem. — Pamiętaj, że każdy zasługuje na szansę... nawet ty.

Spojrzałam na mamę zaskoczona.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — odparowałam nieco defensywnie. 

— Nie możesz się wiecznie wszystkiego bać, Poppy... Jeżeli będziesz się bać, nie będziesz żyć... — mama przeczesała palcami włosy, dobierając w myślach słowa, srebrny widelczyk zawisł na chwilę nad talerzykiem z ciastem. — Wiesz, co powiedziała mi babcia Deborah, gdy byłam niewiele starsza od ciebie? „Nikt cię nie pokocha, Susie, jeżeli sama nie potrafisz siebie kochać..." 

Słyszałam ćmę, tłukącą się o klosz wiszącej nad stołem lampy. Przepiłam lody wodą.

— Nie wiem, co robić, mamo. Odnoszę wrażenie, że ciągle się błaźnię. 

— Poppy, nie gadaj bzdur, ludzie upokarzają się znacznie bardziej niż ty. Obie wiemy, że jesteś za mądra na tak infantylne myślenie. Nie powinnaś być dla siebie taka surowa. Nie można kalkulować każdego posunięcia w życiu, próbując uniknąć niepowodzeń...

— Łatwo ci mówić, zawsze wszystko ci wychodzi...

— Z wyjątkiem małżeństwa z twoim ojcem. 

Ucichłam momentalnie, podjadając ze wstydem topniejące lody. Zapłaciłyśmy rachunek i wróciłyśmy do domu. Całą drogę przemilczałyśmy. Nagle mama zapytała:

— Ten Christian naprawdę jest taki fajny?

— Tak.

— To może warto zaryzykować?  

Kwiaty w woskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz