X

35 6 0
                                    

Koszulka przykleiła się do mojego wilgotnego wciąż ciała jak druga skóra. Chociaż wzięłam prysznic, dalej wydzielałam ulotny aromat chlorowanej wody, kiedy czołgałam się od samochodu do werandy. Niebo — upstrzone maślanymi obłoczkami — miało ten wyjątkowy odcień błękitu, widziany jedynie późnym popołudniem. Słońce świeciło z boku, opuszczając już swoją tarczę nad szczyty gór, powleczone lukrem liliowego cienia.

Aż trudno było mi uwierzyć w idylliczność tego obrazka. Przystanęłam na werandzie i przeciągnęłam wzrokiem od zachodu po wschód, urzeczona pięknem Wyspy Zwiastowania Pańskiego. Delikatny podmuch chłodu zjeżył obnażoną skórę na moich przedramionach, więc schroniłam się prędko we wnętrzu domu. Zegar z drewna orzechowego tykał w salonie, w kuchni — babcinym królestwie — pogrywało radio.

Babcię znalazłam przy kuchennym stole, pogrążoną w lekturze książki. Siwe włosy miała splecione w luźny, gruby warkocz, spływający swobodnie na pierś. Spojrzała na mnie badawczo znad okularów.

— Cześć, kwiatuszku.

— Cześć, babciu, co czytasz?

— Anaïs Nin. Jesteś głodna? Zrobiłam gulasz.

— Poczekam z jedzeniem na mamę — odparłam, wyciągając sok pomarańczowy z lodówki.

— Mama będzie później. Musi udostępnić dokumentację medyczną Leni Townsend temu detektywowi z Kanady, ale potem wróci prosto do domu.

— Nie wiedziałam, że mama leczyła Leni. Nie wiedziałam też, że potrzebują jej dokumentacji dentystycznej na tym etapie... Dziewczyna zaginęła, nie powinni jej szukać?

— Ekipy ochotników wychodzą codziennie w las z policjantami, ale do tej pory nic nie znaleźli... — babcia zdjęła okulary i potarła nasadę nosa. — może szykują się na najgorsze.

— Nawet jeśli tak jest — zaprotestowałam. — to przecież nie będą potrzebować dokumentacji...

— Do cholery jasnej, Poppy, czy my musimy o tym dyskutować?! — oczy babci ciskały gromy.

— Przepraszam... Nie chciałam cię zdenerwować.

Babcia wzięła głęboki oddech i westchnęła smutno.

— Nie zdenerwowałaś mnie. Cała ta sytuacja jest dla mnie irracjonalna... Minął już tydzień, a po dziewczynie ani śladu...

Przez chwilę milczałyśmy obie, ciszę zakłócał jedynie Leonard Cohen, zawodzący Dance Me to the End of Love. W końcu wstałam, wsunęłam karton z resztką soku pod pachę i poszłam do swojego pokoju.

Schrödinger zamiauczał z radością na mój widok i zaczął ocierać się o moje łydki. Zmierzwiłam futerko kota, wygrzebałam z torby księgę pamiątkową i usiadłam z nią na łóżku. Przeglądałam nieśpiesznie portrety uczniów, zatrzymując się na zdjęciach Heidi, Christiana, Cecilii, Padraiga... i Leni.

„Gwendolen Sophia Townsend" — ciemnooka okularnica z kręconymi włosami barwy cynamonu, jej podobizna utrwalona na śliskim papierze. Zwykła dziewczyna ze zwykłymi problemami. Zakochana w chłopaku, chodząca do kina z koleżankami, dziewczyna z marzeniami, kompleksami, nie do końca pewna siebie. Im dłużej patrzyłam na jej zdjęcie, tym większe miałam przeczucie, że ona nie żyje.

Rozwiesiłam swój kostium na pływalnię i sprawdziłam ponownie telefon. Christian nie dawał znaku życia. Nie odezwał się poprzedniego wieczoru, mimo zapewnienia, a tego dnia nie widziałam go w szkole. Czy był tam w ogóle? Czy mnie unikał?

Messenger twierdził, że Christian ostatni raz był aktywny przed dziesięcioma godzinami... Odłożyłam telefon na stolik, nie na żarty zirytowana.

Kwiaty w woskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz