XIV

34 5 2
                                    

Obudziło mnie pukanie w szybę. Zamrugałam intensywnie, oślepiona białym światłem. Nakryłam oczy dłonią.

— Proszę pani? Wszystko w porządku? Policja, proszę otworzyć!

Wyplątawszy po omacku włosy z pasów bezpieczeństwa, wymacałam klamkę i szarpnięciem otworzyłam drzwi. Głos momentalnie stał się wyraźniejszy. Gdy opuszczono latarkę, zobaczyłam dwóch funkcjonariuszy, stojących przy moim samochodzie. 

Było już ciemno; chociaż parking przycmentarny znajdował się bezpośrednio przy ulicy, światło latarni nie docierało do miejsca, w którym zaparkowałam.

— Proszę pani? Sierżant Vereshchagin, mój kolega Gardiner, policja w Chatham. Czy wszystko w porządku?

— Tak — odchrząknęłam, wychrypiawszy odpowiedź. — Jak najbardziej. 

— Jak się pani nazywa? — zapytał ten drugi policjant, Gardiner. 

— Penelope Ponsonby. Mieszkam przy Hill Street. 

— Czy zażywała pani jakieś substancje odurzające, panno Ponsonby? — tym razem był to ten pierwszy mężczyzna, Vereshchagin; światło latarki oświetlało go od dołu, niczym postać z horroru. 

— Nie — odparłam z całą stanowczością, na jaką mnie było stać. — Byłam po prostu zmęczona. Musiałam zasnąć... nawet nie pamiętam, kiedy. 

Gardiner i Vereshchagin wymienili spojrzenia.

— Panno Ponsonby — Vereshchagin ponownie zwrócił się do mnie. — W lesie niedaleko stąd znaleziono dzisiaj zwłoki dziewczyny...

— Znaleźli Leni?! — mój głos podskoczył o kilka oktaw.

— Tożsamość denatki nie została jeszcze potwierdzona. Przypuszczamy jednak, że zgon nastąpił dzisiaj, zaledwie kilka godzin przed znalezieniem ciała.

Moje serce zaczęło łomotać w piersi, zmywając mi z oczu resztki snu. Poczułam, jak w gardle wzbiera mi gula. 

— Kolejna dziewczyna-

— Sprawca dalej przebywa na wolności, może kręcić się po okolicy. Proszę natychmiast wrócić do domu, unikać samotnych eskapad i wychodzenia po zmroku... I proszę nie zasypiać w aucie, zwłaszcza w odludnych częściach miasta... nie chcemy kolejnych ofiar. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? 

Pokiwałam nerwowo głową, nie wydusiwszy z siebie ani słowa, po czym wyjechałam zamaszyście na wstecznym, mijając o włos zderzak radiowozu. Funkcjonariusze obserwowali, jak odjeżdżam, a wkrótce zniknęli mi z oczu, gdy zjechałam na główną drogę. Macałam się nerwowo po kieszeniach w poszukiwaniu telefonu, ale potem przypomniałam sobie, że nie brałam go w ogóle z domu.

Nocą straciłam całkowicie swoją orientację w terenie. Musiałam za wcześnie skręcić, bo wylądowałam nagle na nieznanym mi skrzyżowaniu, oświetlonym przez krąg światła pojedynczej latarni. Byłam u stóp jednego z licznych wzgórz, które chroniły centrum Chatham przed spływającym z gór lasem. Reflektory samochodu wydobyły z ciemności gęste chaszcze i słup z tabliczkami, z których odczytałam nazwy przecinających się ulic — McKenzie i Boulder, żadna z nich nie brzmiała znajomo.

Po lewej stronie prostopadła ulica wznosiła się w górę jak rampa, prosto w mrok. Odkręciłam głowę i spojrzałam w prawo, ale nic nie zobaczyłam, bo widok zasłaniały mi krzaki. Wytarłam spocone dłonie w spodnie. Nie chciałam ryzykować, postanowiłam zawrócić i przedostać się jakoś na Franklin Street. 

Stanęłam w poprzek skrzyżowania, odkręciłam kierownicę i wycofałam. Chciałam wrzucić bieg i zjechać w McKenzie Road, ale wówczas zobaczyłam na drodze dziewczynę, odwróconą do mnie plecami. Jej długie, potargane włosy miały znajomy złocistorudy odcień. Potem dziewczyna odwróciła się, a ja zaczęłam wrzeszczeć.

Kwiaty w woskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz