XIII

31 4 0
                                    

— Poppy?
Podniosłam wzrok znad stolnicy, na której ugniatałam właśnie ciasto. Dziadek Malcolm stał przygarbiony w wejściu do kuchni, ubrany w spodnie dresowe i zapinany pod szyję polar, uśmiechając się do mnie blado.

— Nakryjesz mnie? — zapytał, po czym zniknął w półmroku salonu.

Zdjęłam fartuch i rzuciłam go na blat, a następnie podążyłam śladem dziadka. Salon miał ściany w kolorze brudnoróżowym, przy odpowiednim świetle wciąż można było dostrzec delikatny, blaknący wzór kwiatowy, wyhaftowany na tapecie. Dziadek Malcolm usadawiał się właśnie w wysłużonym fotelu z wysokim oparciem, koc w indiański wzór leżał złożony w kostkę na palisandrowym stoliku do kawy. Opatuliłam dziadka kocem najdokładniej, jak potrafiłam, po czym dotknęłam jego twarzy. Byłam przekonana, że śnię, ale pod palcami czułam wyraźnie ciepło jego niedogolonego, porytego zmarszczkami policzka.

Nagle dziadek wychylił się z fotela i złapał mnie mocno za przedramię, wbijając mi palce w skórę. Szarpnęłam ręką, sycząc z bólu, a dziadek wwiercał we mnie poważne spojrzenie, powtarzając cicho: „Przypomnij sobie... Przypomnij sobie..."

— Poppy?

Do salonu wparowała mama, skryta częściowo za wazonem z imponującą ikebaną, który postawiła na stole. Gdy ponownie spojrzałam na fotel, był pusty — wymiętolony koc leżał na siedzeniu, częściowo zsunięty na podłogę.

— Widziałam, że coś pieczesz — rzuciła beztrosko mama, poprawiając dorodną peonię w bukiecie.
— Tak — odparłam, nie oderwawszy wzroku od fotela. — Nie mamy białej czekolady... Muszę pojechać do sklepu...

Pochwyciwszy klucze i portfel, wybiegłam na dwór i wsiadłam do samochodu. Rękaw bluzki oprószony miałam mąką, na przedramieniu — tam, gdzie ściskała mnie dłoń dziadka — kwitła wybroczyna. Zacisnęłam ręce na kierownicy, aż zbielały mi knykcie. Minęłam supermarket i jechałam dalej Franklin Street na zachód, a potem skręciłam na rondzie i zjechałam na parking. Kredowobiałe pnie brzóz wznosiły się ponad kamiennym murem; najeżonej ostrzami grotów bramy cmentarnej strzegły bliźniacze posągi aniołów o rozpostartych szeroko skrzydłach.

Pchnęłam bramę, a potem pobiegłam aleją na przeciwległy koniec cmentarza, gdzie w cieniu rozłożystych klonów i daglezji spoczywali członkowie mojej rodziny: pradziadkowie Irma i Clarence, rodzice babci Deb, na ich grobie rosły dzikie astry; ciocia Barbara, siostra babci, wraz z mężem Edwardem i córką Katherine — zginęli w wypadku samochodowym na wyspie Vancouver, gdy moja mama była jeszcze dzieckiem. Obok pochowani byli bracia babci, Nathaniel i Samuel Ainsworth, żaden z nich nie dożył swoich pierwszych urodzin.
Dalej znajdował się grób najbliższych mojej mamy — jej brat, Thomas, spadł z wiśni jako ośmiolatek. Ostatnim z pochowanych był Malcolm McFetridge, mój dziadek, którego na wiosnę zabrało włóknienie płuc. 

Gdy spojrzałam na nagrobek, zobaczyłam tam jeszcze jedno nazwisko, którego wcześniej nie dostrzegałam: „Rebecca Ponsonby, 28 czerwca 2001 — 28 czerwca 2007".

Nagle sobie przypomniałam — kolorowe balony, unoszące się pod sufitem; papierowe czapeczki, szaszłyki z owoców i polukrowany na różowo tort w lodówce. Była piękna pogoda, rodzice rozstawili biały namiot w ogrodzie, powietrze pachniało różami i kwiatami robinii. To były jej urodziny, Becky wybiegła na ulicę... chciała sprawdzić, czy goście już jadą... a ja stałam w otwartych drzwiach i ją wołałam...

Refleks światła na szybie samochodu. Głuchy łomot ciała uderzającego o maskę, trzask miażdżonych kości. Mój spazmatyczny krzyk.
Po chwili już jej nie było.

Wiatr zaszumiał w koronach drzew. Kilka opadłych listków i zeschniętych płatków zatańczyło na grobach. Gdy obejrzałam się przez ramię, zobaczyłam dziewczynkę z mojego snu — moją siostrę.

Becky miała oczy niebieskie jak motyle skrzydełka. Czułam, jak drga mi dolna warga. Kręciło mi się w głowie.
— Nareszcie pamiętasz. Zaklęcie przestało działać.
— Becky... — nie mogłam ruszyć żadnym mięśniem ciała, byłam całkiem sparaliżowana.
— Wyparłaś wszystko... swoją naturę, swoją tożsamość, swoje korzenie... mnie... — chociaż wyglądała jak kilkuletnia dziewczynka, Becky brzmiała na starszą.
— To było zaklęcie... Rzuciłam je na siebie, gdy zginęłaś... Nie wiedziałam... Ja... Chciałam zapomnieć... — przeczesałam nerwowo włosy palcami, ledwo formułowałam zdania, głos mi drgał; brakowało mi powietrza. — Czułam to, co ty. Czułam, jak uszło z ciebie życie...

Osunęłam się na kolana, klucze od samochodu upadły w trawę. Zaczęłam wyć i łkać na przemian, ramiona drgały mi od płaczu. 

Bezwładne ciało na asfalcie. Blond pukle sklejone czarną jak smoła krwią. Ciemność. 

— To było silne zaklęcie — powiedziała Becky. — Ale nareszcie udało nam się je przełamać.
Nam? — podniosłam głowę i spojrzałam przez łzy na Becky; u jej boku zmaterializował się dziadek Malcolm. — To wszystko... te sny... to wasza sprawka?
— I tak, i nie. Leni też miała swój udział. Przez nią ciężko nam się było do ciebie przedrzeć — Becky uśmiechnęła się lekko.
— Leni... — pociągnęłam nosem i utkwiłam wzrok w swoich dłoniach. — Leni...
— Czułaś, jak umiera, prawda? Tej pierwszej nocy na wyspie... — zapytała Becky.

Ten sen. Posmak krwi i ziemi. Noc. Krzyk. Gałązki i igły, wbijające się w moją skórę.

— Leni została zabita...  
— Próbowała cię chronić, Poppy. Wiedziała, że zło nie spocznie i będzie zabijać dalej — powiedział dziadek. — Ale to jak prosić małpę, żeby nauczyła cię gry na fortepianie... metody są nietrafione, a efekt żaden. Leni chciała, żebyś opuściła wyspę, a ty dalej tu jesteś... 
— Powinnam uciekać? — zapytałam. 
— Zło wkrótce się przebudzi, Poppy. Możesz stanąć z nim do walki, ale tylko wówczas, gdy będziesz na to gotowa — odparł dziadek.
— Walki? Z czym...? — zapytałam z wahaniem.
Wendigo.

Drzewa znowu zaszumiały, a Becky i dziadek Malcolm rozpłynęli się w powietrzu. Chwilę jeszcze klęczałam na ziemi, po czym odszukałam w trawie swoje klucze i wróciłam do samochodu. Schroniona w ciepłym wnętrzu toyoty, oparłam głowę na kierownicy i rozpłakałam się ponownie.

Kwiaty w woskuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz