Po wezwaniu swoich sług, Voldemort często stawał przy oknie, obserwując jak pospiesznie przemierzają dziedziniec. Nie umykało jego uwadze, że przed wejściem do dworu przyjmowali dumną postawę, a malujące się na ich twarzach obawy znikały, zastąpione sztuczną pewnością siebie. Zadowolony kiwał głową, bo przecież była to ich największa zaleta. Potrafili się uśmiechać do osób, którym życzyli bolesnej śmierci, bez mrugnięcia prawić komplementy znienawidzonym urzędnikom oraz mamić ludzi twierdzeniem, że niczego bardziej nie pragną, niż zniszczenia Czarnego Pana, gdy w rzeczywistości niczego się bardziej nie obawiali.
Śmierciożercy nosili więcej masek niż tylko tę jedną, białą, chroniącą ich przed rozpoznaniem. Prezentowali je społeczeństwu, nigdy nie odsłaniając prawdziwej twarzy. I choć zapominali o zdjęciu maski podczas spotkań, Voldemort wiedział, że nie ma się czym przejmować. Posiadał bowiem niezachwianą pewność, że w stu procentach należeli do niego.
Gdy stukot butów w korytarzu informował, że wezwani niebawem wkroczą do komnaty, Voldemort zasiadał u szczytu stołu, przymknął oczy i czekał. Słudzy zbliżali się i nieodmiennie zwalniali w progu. Na nie więcej niż ułamek sekundy, jednak to mu wystarczało. Niekiedy tylko słuchał, nie zaszczycając swoich podwładnych spojrzeniem, czasem jednak zaczynał obserwować. Wtedy otrzymywał najmocniejszy dowód – nie w słowach, nie w wyrazie twarzy, ale w tym krótkim zawahaniu.
To było lepsze od patrzenia, gdy wchodzą na teren posiadłości pospiesznie, a ich gesty świadczą o napięciu, płynącym ze strachu lub podekscytowania. Zabawniejsze niż pośpiech, determinacja i dziecinne w swej wymowie dążenie, by nie przybyć jako ostatni i usiąść najbliżej niego. Wspanialsze niż słuchanie ich wyuczonych komplementów, a nawet obserwowanie szczerego zachwytu na twarzach niektórych.
Zawsze przystawali.
W progu komnaty, w zderzeniu z jego wielkością, cała ich pewność siebie opadała jak źle założona maska. Na ułamek sekundy byli wtedy tylko jednym – sługami, przerażonymi potęgą swego pana.~*~*~*~
– Dearborn i Prewettowie nie stanowią już problemu – odezwał się Rosier, nieudolnie próbując ukryć triumf, z jakim spoglądał na Traversa. – To większy sukces niż dorwanie McKinnonów. – Nie omieszkał jednak podkreślić.
Na sali rozległy się szepty, najbliżej siedzący śmierciożercy poklepali Rosiera i jego towarzyszy po plecach w geście uznania, a Travers łypnął na niego spode łba.
Voldemort obserwował wszystko pozornie obojętnie, w rzeczywistości zaś wyłapywał każdy szczegół, każdą zmianę nastroju, każde ukradkowe spojrzenie.
– Istotnie, jest to duży krok naprzód – orzekł, co spowodowało kolejny grymas niezadowolenia na twarzy Traversa. – Trzy osoby uszczupliły szeregi moich wrogów. Jednak zastanawiam się, czy to aż trzy osoby, czy może tylko trzy?
Zadowolenie zniknęło z twarzy Rosiera, a uśmieszki z twarzy wszystkich zgromadzonych w pokoju. Znał swoich śmierciożerców na tyle, by mieć pewność, że jutro wszyscy, na czele w Traversem, podwoją wysiłki, by go zadowolić. Tacy właśnie byli – złaknieni pochwał i uznania jak ryba wody.
– Wciąż wielu knuje w ministerstwie, ukrywa się w nienanoszalnych domach, mąci w głowach dzieciom...
– Panie, pozwól mi... – krzyknęli jednocześnie Bellatriks i Barty, podrywając się z miejsc.
– Mój panie, jeśli chodzi o ministerstwo, mam dobre wieści – odezwał się spokojnie Augustus Rookwood, obrzucając pozostałych wyniosłym spojrzeniem. Odpowiedział mu chłód w oczach innych i grymas niezadowolenia na ich twarzach. Niewymowny nie był lubiany, gdyż z racji swojej pozycji i dostarczania cennych informacji wydawał się być niezastąpiony.
Voldemort wprawdzie uznawał, że każdego sługę można było zastąpić, jednakże nie dementował tego przekonania. Dopóki powodowało, że Rookwood starał się za dwóch, a inni za wszelką cenę próbowali mu dorównać, było ono po prostu wygodne.
– Na urodziny matki zostanie zorganizowane przyjęcie...
– Zaiste, cenna to informacja – prychnął Lucjusz Malfoy, ściągając na siebie karcące spojrzenie ojca.
– Pani Bagnold potwierdziła swój udział – kontynuował Rookwood, niezrażony przytykiem. Tym razem jego wypowiedź skwitowana została głośnym „Ooo", dobiegającym z różnych stron sali.
Zupełnie jak dzieci – pomyślał Voldemort. Tymczasem dyskusja toczyła się w najlepsze.
– Jest aż tak nieostrożna? – zapytał ktoś.
– Na to wygląda – stwierdził Augustus. – Mama i ona były przyjaciółkami w szkole, widują się w każde święta i rocznice. A wspieranie ministerstwa jest niemal rodzinną tradycją, więc nikt nas nie podejrzewa.
– Mimo wszystko, trudno uwierzyć, że się pokaże. Po tym, jak jej poprzednik...
– Również słyszałem, że się wybiera – wtrącił Barty, ledwo kryjąc podekscytowanie. – Ojciec przydzielił jej jako ochronę dwóch aurorów.
– Sam też tam będzie – zauważył Rookwood.
– Oczywiście. Nie przegapiłby takiej okazji do zareklamowania się. – Barty skrzywił się, jak zawsze gdy rozmowa schodziła na temat ojca, zaś każde jego słowo przepełnione było pogardą.
– Może zamiast eliminować nową minister lepiej byłoby podporządkować ją naszej woli? – zaproponował Abraxas Malfoy. – Mulciber mógłby...
– Nie – uciął Voldemort. – Jeśli Bagnold jest tak nieodpowiedzialna, by się pojawić na prywatnym przyjęciu, w dodatku z tak słabą ochroną, to zje wtedy swój ostatni posiłek. Ale Mulciber też się przyda. – Spojrzał na swego sługę, a ten w odpowiedzi skłonił głowę. – Ci aurorzy... Dobrze byłoby ich widzieć po naszej stronie. Wraz z Dawlishem mogliby się pozbyć Moody'ego.
– Jak sobie życzysz, panie.
Po kilkunastu minutach omawiania szczegółów Voldemort odprawił wszystkich, upewniwszy się wcześniej, czy wiedzą dokładnie, co mają robić. Wiedzieli. Jak zawsze wystarczyło powiedzieć, co pragnie osiągnąć, zaś jego słudzy sami zdawali sobie sprawę, jak pokierować wydarzeniami, by to zdobyć.
Niekiedy nawet go to nudziło.
CZYTASZ
Miniaturki - Voldemort
FanfictionxXx Miniaturki o Voldemorcie ... Odnalezione w otchłani internetu ... Xx