Peter Prevc || Szósty bieg

576 32 7
                                    

Płytki, nierównomierny oddech, strużki potu spływające po czole...

Drżące ręce nie potrafią zacząć współgrać z resztą ciała, gdy nieudolnie próbuję włożyć kluczyk do stacyjki. Niejednokrotnie celuję w środek, ale mimo starań metalowa końcówka bezwiednie zjeżdża po zamku i muszę zaczynać pracę na nowo. Im dłużej próbuję, tym bardziej się denerwuję, a ręce drżą mi do tego stopnia, że zirytowany swoją bezradności, wściekam się na tyle, iż pierwotny dźwięk wyrywa się z mojego gardła, a ręce z całej siły uderzają o kierownicę.

Jęczę cicho. Zanurzam dłonie w zmanierowanych włosach, a bezlitośnie za nie ciągnąc, nie czuję nic. Jedynie porażający ból głowy piorunuje moje czoło od dobrych kilku godzin. Równie dobrze mógłbym sobie teraz wyrwać pukiel włosów i nie zrobiłoby to na mnie wrażenia. Nareszcie po wielu próbach starań udaje mi się dopiąć swego – wzdychając ciężko, przekręcam kluczyk w stacyjce.

Wrzucam pierwszy bieg.

Warkot silnika dociera do moich uszu, a ja zamiast czuć, typową dla siebie satysfakcję, nie czuję nic. Tym razem dźwięk, który zazwyczaj radował moje uszy, uspokajał, pochłaniał we własną strefę komfortu, tylko potęguje rodzący się we mnie strach i niepokój.

Dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego odbierasz mi to co dla mnie najważniejsze?

Moje centrum wszechświata, które rozświetliło jego wnętrze tą małą żółtą poświatą, potem stając w płomieniach rażącego światła ratującego mnie przed cierpieniem życia. Niby mała, nic nie znacząca istota, jak ta gwiazdka na niebie... a tak dużo rozwiązująca, tak wiele wnoszącą, nie prosząc o nic w zamian...

Dlaczego mi to odbierasz, czyż nie wystarczająco w życiu wycierpiałem?

Drętwieje mi stopa, dlatego naciskam pedał gazu, aby ją pobudzić. Nie mogę się teraz poddać. Nie, kiedy umierasz. Nie, kiedy jesteś zdana sama na siebie. Lekkim szarpnięciem wyjeżdżam na ulicę,  chcę się znaleźć jak najdalej, jak najdalej tego cholernego budynku gdzie wszystko się zaczęło. Miejsca, które towarzyszyło mi kiedy z telefonem przez uchu dowiadywałem się o Twoim schorzeniu. 

Wrzucam drugi bieg.

Czuję jak drżę z niepewności. W myślach, nieświadomie ciągle od nowa odtwarzam sobie ostatnią odbytą rozmowę.  Rozmowę, która wywróciła mój świat do góry nogami. Dzwoniłem wtedy do domu, wiesz? Do matki, ojca... braci. Chciałem podzielić się z nimi cudowną nowiną, w końcu tyle na nią czekali, wtedy, to właśnie wtedy spojrzałem na ciemne, wręcz kruczoczarne oczy lekarki, która z drżącym rękami musiała powiadomić mnie o zaistniałej sytuacji. Wstrzymywała płacz, widziałem łzy w jej oczach. Nie rozumiałem ich powodu, dlaczego, skoro narodziny dziecka to powód do dumy? Była przy powitaniu nowego życia, więc skąd w jej oczach tyle smutku, tyle bólu i niepewności przed wypowiedzeniem pierwszego słowa? Lecz, niestety, wtedy zrozumiałem...

Ledwo kontaktując z otaczającą mnie rzeczywistością, wleczę się po ulicy. Jazdą nie można tego nazwać, ale... cholera jasna, co mnie to obchodzi? Za grosz nie obchodzą mnie teraz uczucia innych, nie kiedy Ty ich już nie posiadasz.

Niekontrolowane szlochanie bezwiednie wydobywa się z moich ust.

Nie rycz – powtarzam sobie w myślach. -- Nie warto, czasu nie cofniesz.

Tak wiele bym dał, aby to było możliwe.

Boże, czymże Ci zawiniłem?

#skijumping || One Shots Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz