Rozdział 10
Budzę się... Chyba... Głowa boli jak diabli... Mam mroczki przed oczami... Po chwili zdaję sobie sprawę, że mam związane ręce i leżę na jakieś zimnej i twardej podłodze. Wokół jest całkowicie ciemno. Jedynie trochę światła pada do pomieszczenia? Celi? Przez okienko w drzwiach. Za nimi słyszę szmery rozmów. Nie mam sił żeby krzyczeć. Kiedy oczy wreszcie przyzwyczajają się do półmroku, a mroczki znikają. Udaję mi się zauważyć innych chłopaków. Wokół ani śladu dziewczyn...Wszyscy związani tak samo jak ja, ale nadal nieprzytomni. Próbuję się podnieść, ale nie udaję mi się to przez związane ręce i brak sił. Więc leże tak wpatrując się w nicość. Czy tak miałaby się skończyć nasza wyprawa? Skończyć zanim się w ogóle rozkręciła? Czy przyjdzie nam tu zdechnąć jak psom? Nie. Nie mogę tak myśleć! Na pewno uda nam się coś wykombinować i uciec stąd! Leżę tak jeszcze parę chwil, aż w końcu drzwi otwierają się. Do pomieszczenia w którym leżymy wdzierają się duże ilości ostrego światła, oślepiając mnie natychmiastowo. Kiedy moje oczy znów przyzwyczają się do światła, widzę dwóch mężczyzn. Są niewysocy, chudzi w ogóle jakby tydzień nic nie jedli. Ubrani są jak w średniowieczu. Mają na sobie nieumiejętnie pozszywane, różnokolorowe szmaty. Buty które mają na nogach są niemal tak dziurawe jak ser szwajcarski. Wyglądają na jakieś dwadzieścia albo dwadzieścia jeden lat. Odróżniają się tylko od siebie ilością zębów. Jeden z nich miał prawie wszystkie zęby wybite. Stan uzębienia drugiego mężczyzny był znacznie lepszy.
-O! Pafsz! Jefen s tyf gófniafy fie juf obudfił! - mówi ten prawie bezzębny. Sepleniąc i wskazując na mnie-
-Da! Ja widieć! -odpowiada mu ten drugi. W jego głosie było słychać wschodni akcent.-
-Obufmy if i zabiefmy if do ofca!
-Da! Do ojca.
Obydwoje podchodzą do mnie, z trudem podnoszą mnie i wyrzucają na korytarz. Nie mam sił żeby się bronić nawet przed takimi chuderlakami jak oni. Po chwili obok mnie zostaje wyrzucony Mikołaj który już odzyskuję przytomność.
-C-c-co się dzieję? Gdzie jesteśmy? - mówi ciągle lekko ospałym głosem-
-Ciii -uciszam go- Ten niemal od razu milknie.
Udaję nam się podczołgać pod ścianę i oprzeć się o nią.
-To może teraz mi odpowiesz mi co się stało? -szepta-
-Dostaliśmy jakimś środkiem usypiającym tam w klasztorze. Tak w skrócie. Obudziłem się pierwszy.
-Okej... -Miki próbuje poukładać swoje myśli-
-Słuchaj... Masz siłę żeby się nimi zająć? Ja czuję się już lepiej.
-Na tych dwóch chudzielców nie trzeba jej dużo więc dam radę.
-Okej. Plan jest taki. Kiedy tu podejdą - przerywam i patrzę w kierunku celi. Dwa chudzielce próbują teraz podnieść Sołtysa. Trochę im to zajmie więc mamy trochę czasu.- I nas podniosą wiesz co robić?
-Ależ oczywiście. - mruga do mnie- Powiem ci, że słabe ich tę węzły. Spróbujmy je rozwiązać.
W odpowiedzi skinam głową. Okazało się, że węzły są bardzo słabo związane i udało nam się je z łatwością rozwiązać. W międzyczasie chudzielce nadal próbują podnieść Sołtysa, ale jeszcze po paru nieudanych próbach poddają się.
-Aaa piepfyc to. Tamci dfai nam wfystafcą.
-Da! Dawaj! Biermy tych dwaje.
Chudzielce podchodzą do nas. Oddychają głęboko jak po ciężkim wysiłku, a przecież próbowali tylko podnieść trzynastolatka! Co prawda Sołtys był masywnej postury, ale dwóch dorosłych mężczyzn z łatwością powinno go podnieść. Jakim cudem doprowadzili się do takiego stanu?! No nic trzeba zostawić te myśli w tyle i zająć się tymi delikwentami... i znaleźć dziewczyny.
CZYTASZ
Droga ku Nadziei
Science FictionSłońce. Świeże powietrze. Trawa. Przyjdzie nam żyć w świecie bez tych wydawało by się pospolitych rzeczy. Wszystko zniknęło w mgnieniu oka gdy atomowy deszcz spadł na ziemię zbierając za sobą krwawe żniwo. Kraj jest w ruinie. Powierzchnia nie jest j...