𝐜𝐡𝐚𝐩𝐭𝐞𝐫 𝐭𝐞𝐧 | till the end

74 11 7
                                    

𝐓𝐈𝐋𝐋 𝐓𝐇𝐄 𝐄𝐍𝐃
chapter ten

Zanim się obejrzałam, minęło całe dziewięć miesięcy i do porodu zostało mi zaledwie kilka dni. Nie miałam pojęcia, że czas może człowiekowi tak szybko uciekać, ale przekonałam się o tym na własnej skórze. Przez wszystkie te dni zastanawiałam się, czy Teddy kiedykolwiek zobaczy jeszcze swojego ojca, bo Aubrey przez długi czas nie dawał mi znaków życia. Mówił tylko, że wyszły jakieś kłopoty i sprawy się utrudniły, co tak naprawdę tylko podsyciło moją niepewność i bezradność. Obwiniałam się praktycznie od samego początku, ale im dalej brnęłam w ciążę, tym wyrzuty sumienia były większe i nie do zniesienia. Jedyne, czego pragnęłam, to po prostu móc zobaczyć Louisa z powrotem, przytulić się do niego i przeprosić za to, jak wielką idiotką byłam. 

Szczęście jednak mnie nie opuściło. Tuż przed tym jak miałam już dać sobie spokój i po prostu spakować się do szpitala, co w zasadzie było nieco nieodpowiedzialne, James się odezwał. Powiedział mi, że Louis wraca. Miał tam zostać cały rok, ale podobno dowódca nie mógł już na niego patrzeć i sam odesłał go do domu. Nie wiecie nawet jak wtedy byłam Boothowi wdzięczna za to, że to zrobił, bo całe dwa dni po tym jak zobaczyliśmy się na lotnisku, gdy przyjechałam, odeszły mi wody i zaczął się poród.

Teddy przyszedł na świat dwudziestego czwartego lipca, dzień po moich urodzinach, a Louis nie posiadał się ze szczęścia. Maluch stał się oczkiem w jego głowie i choć tak naprawdę nie mieliśmy okazji, aby o tym wszystkim porozmawiać, bo chcieliśmy się sobą nacieszyć, to wiedziałam, że zrozumiał, że dobrze zrobił wracając do kraju. Do mnie i do dziecka, o którym tak  naprawdę nie miał pojęcia. Wrócił i był już tylko mój. I nikogo innego. Aż do końca. 

KONIEC.

///

dziękuje za uwagę, to już jest koniec!

widzimy się gdzieś indziej x



letters • tomlinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz