53. [arthur]

818 101 97
                                    

niespodzianka
nie wiem co tu się działo dostałam weny w nocy i nie chce tego czytać

***

Poprzedni sylwester nie przywołuje przyjemnych wspomnień. Gdyby się dało, natychmiast bym wyrzucił go z pamięci. Jednakże, życie nigdy nie było tak proste.

Szczęśliwie miałem jeszcze opcję wyciągnąć z tego wnioski i nauczyć się na swoich błędach. Nie wychodzić nigdzie po północy, upitym, w Nowy Rok i z takimi ludźmi. A teraz coś, czego nikt się nie spodziewał - wyszedłem w nocy, niedługo przed fajerwerkami, z ludźmi, z którymi nie powinienem.

  – Nie ma Francisa – zauważyłem, rozejrzawszy się za plecami Antonio. Znalazłem tam tylko Lovino i Gilberta. Przyszli mi pod drzwi wszyscy razem, jak jacyś świadkowie Jehowy. – Szkoda.

– Aż tak się stękniłeś? – Hiszpan się zaśmiał. – Ucieszy się, jak się dowie.

Ha! Chciałby.

– Nie martw się – powiedział ponuro Lovino. – Idziemy po niego.

– I po Feliksa – dodał uradowany Gilbert.

Jakby wciąż na coś liczył. A przecież już wszyscy wiedzieli, że na to nie ma szans. W tym roku, następnym i każdym kolejnym.

Tak samo jak Francis ze mną.

– Dobrze się czujesz? Masz dziwną minę – zauważył Antonio.

– Doskonale. Alfred! – zawolałem. – Wychodzę! Idziesz, czy nie, ty tłusty leniwcu?!

– Taaak! – dotarło do mnie z głębi mieszkania.

Powód moich problemów i mąk wyszedł z kuchni z kanapką w buzi. Właściwie, gdyby nie to, że on postanowił iść ze znajomymi, a rodzice się zgodzili, to za nic bym się nie ruszył z domu. Wieczór z herbatką i książką był dużo bardziej obiecujący. Ale nie. Musiałem sobie wziąć za cel życiowy opiekę nad tym niepełnosprawnym umysłowo, żeby żadna krzywda mu się nie stała. I po co mi to było?

– Jestem gotowy.

Spojrzałem na jego sznurówki, które nie wyglądały, jakby miały długo wytrzymać. Jak sobie chce.

– No dobra. Tylko sobie nie myślcie, że ktokolwiek tknie tu alkohol – warknąłem.

– Ty też? – wyjęczał Lovino. – Możesz sobie spadać.

– Twój skarb może sobie spadać – odgryzłem się.

– Jaki skarb?!

Wszyscy (oprócz Alfreda, pochłoniętego jedzeniem) spojrzeliśmy na Gilberta. A, czyli go nie wtajemniczyli. Miało sens.

– To idziemy? – Lovino - znów zarumieniony, to już nudne - nagle zmienił temat i się odwrócił. – Pójdźmy po tych debili, bo chcę już jeść.

– Jaki skarb, pytam, no!

– Pasuje mi – ucieszył się Alfred. – A pójdziemy na hamburgery?

– Ej! Nie ignorujcie zagilbistego mnie!

– Tak, myślę, że hamburgery będą spoko – stwierdził Antonio.

*^*

Zrobiło się nas zdecydowanie za dużo i za głośno. Z niechęcią wlokłem się za zgrają idiotów, żałując swoich decyzji życiowych. Chciałem nałożyć rękawiczki, ale nie mogłem. Jeszcze nie.

Alfred, Antonio i Gilbert szli z przodu, więc to ich najpierw zobaczył Francis i miałem jeszcze chwilę na psychiczne przygotowanie się. Ostatnio żabojad dał mi spokój, ale nadal był wkurzający do granic możliwości. Feliks spojrzał na mnie, jakby rozumiał, przez co przechodziłem. Lovino natomiast, nic nowego, miał wszystkich gdzieś i siedział z nosem w telefonie.

Po przywitaniu się z przyjaciółmi, Francis podszedł do mnie. Odruchowo, całkiem przypadkiem dałem mu w twarz, zanim zdążył cokolwiek zrobić. Z otwartej dłoni, oczywiście.

– Ała – zajęczał ten zarośnięty zbok. – Chłodny jak zwykle... Zaraz. Co ty tam masz?

Od razu zauważył. Idealnie.

– Aa, to? Nic takiego. – Ostentacyjnie przyłożyłem palce to ust, żeby pierścionek był doskonale widoczny. – Znaczy, coś. To bardzo ważna sprawa. Nie twoja, rzecz jasna.

Jego mina była idealna. Ósmy cud świata. Najpiękniejsze, co widziałem. Mój cel życia został spełniony, teraz czekała mnie tylko śmierć, ale na to chyba będę musiał poczekać.

Wszyscy patrzeli z oczekiwaniem na rozwój akcji.

– Jesteś... zaręczony?

Nie umiałem nawet określić, jakie uczucia nim kierowały. Zawód? Zranienie, ból, porzucenie?

Bo mną chęć zemsty za te wszystkie lata, kiedy mnie dobijał samą swoją obecnością. Nieważne, że był moim pierwszym znajomym, kiedy nie rozmawiałem z nikim i nie potrafiłem znaleźć kolegów. Nie powinien się nigdy pojawić w moim życiu, nie powinien wychodzić poza swoją rolę znajomego z widzenia, nie powinien udawać takich uczuć do mnie…!

Sam zaczynałem się gubić w tym wszystkim. Za co ta zemsta? Czym on niby tak mi zatruł życie?

Nieważne. Satysfakcja przesłoniła mi wszelkie poczucie winy i niepewność. Im bardziej mina mu rzędła, tym bardziej miałem ochotę się śmiać. Nigdy jeszcze nie widziałem żaby tak bliskiej łez. Jakieś to przyjemne.

– A właściwie to skąd ty to masz, Arthur? – Alfred musiał się wtrącić. No musiał! Zepsuł mi dramatyzm sytuacji! – Nie kojarzę, żebyś...

– Nie wiesz wszystkiego – przerwałem mi szybko i odwróciłem się. – To co, idziemy?

Po drodze - w końcu! - założyłem rękawiczki, chociaż to bez znaczenia, bo już przestałem cokolwiek czuć. W sumie to niezdrowe, mogę wylądować w szpitalu, ale mało kogo to obchodzi. Najważniejsze, że zrobiłem, co chciałem.

Nie umiałem się powstrzymać od sprawdzania co jakiś czas, co z Francisem. Najpierw całkowicie się wyciszył, ale po nieudolnych próbach poprawy humoru przez Antonio i Gilberta widocznie stwierdził, że nie ma co marnować życia i wyjął nie wiem skąd butelkę z winem. Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, jednej trzeciej już nie było. Tak, Arthur, nie martw się, nikt się nie upije, nie będzie tego typu przeszkód, całkowicie bezpiecznie. Aha.

Po jakimś czasie, kiedy próbowałem dobrze się bawić, nie do końca przytomny Feliks był już niesiony przez Gilberta, a Lovino ciągnął swojego zmęczonego chłopaka za rękę, przy okazji przeklinając, na czym świat stoi. Francis mnie nie obchodził. Jak tylko się nie naprzykrzał, to świat jakby piękniejszy. Za to Alfred zdawał się mieć nieskończone pokłady energii. Większość czasu tylko wodziłem za nim wzrokiem, byle nie zniknął. Wspaniale korzystałem z czasu wolnego, nie ma co.

PomidoryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz