[ R.06 ]

154 37 31
                                    

Spętany żeliwnymi kajdanami klęczał wśród popiołu. Unosząca się w powietrzu sadza wdzierała się do oczu, drażniła źrenice i wywoływała potok gęstych łez. Wśród stert gruzu wiły się oślizgłe węże o łuskach spowitych płonącą cieczą. Syczały rozpaczliwie, buchając z paszcz hebanowym dymem.

Ren drżał i choć w głębi siebie rwał się do ucieczki, to nie był w stanie zmusić swojego ciała do ruchu. Pozostawał więc w miejscu, podczas gdy ogień pochłaniał wszystko w zasięgu jego wzroku. Lęk miażdżył go i obezwładniał, mroził tętniącą w żyłach krew. Ren wiedział, że jego źródłem jest coś więcej, niż tylko szalejący wokół żywioł. Nie potrafił jednak przypomnieć sobie, co doprowadziło go do takiego stanu, co jest źródłem ogarniającego go lęku.

Płomienie powoli przesuwały się ku niemu, zżerając wszystko na swojej drodze. Metr za metrem, aż dotarły na odległość, z której mogły bezpośrednio go dosięgnąć. Z początku mamiły, muskając delikatnym ciepłem, aby po chwili rzucić się na niego łapczywie. Gdy ubranie zajęło się ogniem, a płomień dosięgnął skóry, zdradzieckie ciepło przerodziło się w skrajny ból. Ren czuł, jak ogień pochłania go i spopiela ciało.

Rozwarł usta usta do krzyku, lecz ze ściśniętego przerażeniem gardła nie wydobył się żaden dźwięk. W tej upiornej ciszy rozległ się przenikliwy szept.

— Rusz się. — Delikatny, kobiecy głos otulił go, dławiąc strach i ból.

Ren zerwał się cały spocony. Ciężko dysząc rozejrzał się wokół. Znajdował się w swojej kwaterze i choć niewątpliwie się obudził, to jednak miał wątpliwości, co do tego, czy na pewno udało mu się wyrwać z koszmaru. Zegar ścienny wskazywał godzinę piątą rano, a za oknem w dalszym ciągu panował mrok. Na niewielkim stoliku w centrum pomieszczenia wciąż leżały brudne talerze z niedojedzonym wczorajszym jedzeniem. W tej kwestii nic się nie zmieniło. Ren szybkim ruchem odgarnął pościel i przesunął się na krawędź łóżka, bosymi stopami dotykając zimnej posadzki.

Znowu to samo — pomyślał, przesuwając dłonią po twarzy.

Po krótkiej chwili podniósł się i udał do łazienki. Dokładnie przemył twarz zimną, wręcz lodowatą wodą i stanął w bezruchu przed lustrem. Miał wrażenie, że wydarzenia, jakie mu się przyśniły były prawdziwe. Niepewnie uniósł dłonie, lecz po oparzeniach i wiążących go kajdanach nie było jakichkolwiek śladów. Opuścił ręce, pokręcił głową.

Wariuję — pomyślał i sięgnął po ręcznik.

Przetarł twarz, po czym z westchnieniem ruszył do kuchni. Usłyszał odgłosy pukania do drzwi. Podszedł do nich i spojrzał przez wizjer. Po drugiej stronie ujrzał zniekształconą sylwetkę Tony'ego.

— Nie ma mnie! — krzyknął.

Tony zmarszczył czoło i spojrzał wymownie w wizjer. Ren niechętnie otworzył drzwi.

— Nie jest aby trochę za wcześnie na zawracanie mi dupy?

— Na to nigdy nie jest zbyt wcześnie. — Tony złapał za postawione pod ścianą krzesło i usiadł na nim okrakiem. Rozejrzał się uważnie wokół, po czym rzekł: — No proszę, mieszkasz tu zaledwie dwa dni, a już zdążyłeś narobić syfu.

Ren obdarzył go zimnym spojrzeniem. Zamknął drzwi i powędrował do kuchennego blatu.

— Napijesz się czegoś? — zapytał.

— Może być woda, byle nie z kranu. Ogarnij się trochę i wychodzimy.

— Wychodzimy? — Ren odwrócił się, marszcząc czoło ze zdziwienia.

Tony przymrużył oczy i obdarzył towarzysza nieprzyjemnym, przyprawiającym o dreszcze spojrzeniem. Wysunął rękę, odsłaniając zegarek.

— Mamy zadanie do wykonania, pamiętasz? Nie możemy się spóźnić.

SHELLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz