Od dobrych trzydziestu minut patrzyłam na stos kartek, za które już dawno powinnam się zabrać. Mimo tego, że jest poniedziałek każdy w firmie tryska energią, gdyż zbliża się koniec miesiąca i ludzie podlizują się, aby dostać premię. Cóż, mój poniedziałek jest do bani a ja i moja nieruszona papierowa praca wcale nie oczekujemy premii.
- Widzę, że nie tylko ja dziś się obijam - usłyszałam za sobą chichot a na moim biurku stanęła kawa.
- Cześć Carmen - uśmiechnęłam się, odwracając do niej na obkrecającym się fotelu - Dawno cię nie widziałam, ale chyba dobrze spędziłaś weekend? - uniosłam brew ze znaczącym uśmieszkiem, gdyż jej szyja mówiła sama za siebie. Poza tym, chyba ma problem z zamaskowaniem ogromnego kaca.
- Oh, tak tak - wymusiła uśmiech a iskierki w jej oczach nagle zgasły - Nie nazwałabym go weekendem mojego życia - westchnęła, jej oczy zeszkliły się, jednak szybko wróciła na ziemię.
- Jeny przepraszam, nie chciałam przypomnieć ci niczego złego - sapnęłam próbując ratować sytuację. Ostatnio tylko psuje kontakty międzyludzkie - Po prostu patrzyłam na te, te - zaczęłam wymachiwać rękoma wskazując na czerwone ślady na jej szyi, jednak to jeszcze bardziej ją zasmuciło. Matko, jestem okropnym człowiekiem.
- Może kiedyś jak będziesz miała czas to na spokojnie porozmawiamy - wysiliła się na lekki uśmiech, spoglądając na swój kubek kawy w dłoniach. - Muszę lecieć.
Wysłałam jej najbardziej pokrzepiający uśmiech na jaki mnie stać, jednak nie mam pojęcia czy to poskutkowało i odwróciłam się na fotelu, biorąc łyka karmelowej kawy. Gdyby nie kilka łyżeczek cukru za dużo, to byłaby idealna.
Przeczytałam fragment jednego rękopisu i prawie nad nim zasnęłam. Może celem autora było zanudzenie czytelnika tak bardzo, aż zaśnie na dziesiątej stronie tej jakże cudownej książki. Cóż, dziś nie jestem w nastroju dawania kolejnych szans. Rękopis ląduje w koszu, a ja zabieram się za drugi - tym razem przesadzone science fiction, w którym roboty przeżywają kryzys wieku średniego, a ludzie muszą uciekać przed zagładą.
Dziewięć minut po piętnastej nareszcie wychodzę z tego budynku, w którym patrząc na jego powierzchnię, jest zdecydowanie za dużo ludzi. Dzieci o tej porze wracają ze szkoły, a pary idą na obiad do ich ulubionych knajp. Na tę myśl mój brzuch przypomniał mi o swoim istnieniu, jednak na dziś znowu przewiduje odgrzewane mrożonki w mikrofali. Kucharka ze mnie żadna.
- Kurwa mać, zaczekaj! - głos za mną jęknął, a silne ramię jednym ruchem odwróciło mnie do siebie - Przy tobie naprawdę da się zmęczyć.
- Śledzisz mnie, Malik? - uniosłam brew, jednak nie będę ukrywać, ze cieszę się z jego towarzystwa. - A z tym zmęczeniem to troszeczkę nie przesadzasz? Może po prostu ktoś tu ma za słabą kondycję, hm? - uśmiechnęłam się złośliwie.
- Uwierz, że w łóżku mam bardzo dobrą kondycję, a jednak z tobą prawie dostałem zawału - wyszczerzyl swoje śnieżnobiałe ząbki, a moja pięść spotkała się z jego twardym, idealnie wyrzeźbionym torsem - Nie zaczynaj od BDSM'u na środku ulicy, złotko.
Wydałam z siebie cichy pisk i szybko rozejrzałam się, czy nikt na pewno nie usłyszał jego sprośnych tekstów. I tak mam wrażenie, ze cała ulica już wie, że go bzyknęłam, zdradzając przy tym swojego uroczego narzeczonego.
Boże na pewno już każdy wie o tym, że jestem okropnym człowiekiem.
- Nie mam pojęcia co się dzieje w twojej główce, ale zabieram cię na obiad. Uwielbiam kiedy wydajesz z siebie niekontrolowane dźwięki, ale może niekoniecznie kiedy twój brzuch udaje wieloryba - wysapał i pociągnął mnie za rękę w stronę przytulnej knajpki, a ja po drodze rzuciłam w niego wieloma najgorszymi obelgami.
CZYTASZ
The Bridesman | z.m
FanfictionVivian była poukładaną kobietą, która wiedziała czego chciała. Miała przystojnego, kochającego narzeczonego z którym niedługo miała zawrzeć związek małżeński. Wszystko było na idealnej drodze, tak jak sobie wymarzyła. Jednak problemem okazał się d...