Rozdział 26

10 3 0
                                    

20 października


O dziesiątej zadzwonił telefon. Odebrałam od razu, nie patrząc nawet kto to. Jednak gdy dzwoniący powiedział jedno słowo, natychmiast dotarło do mnie, kto dzwoni. Serce zabiło mi odrobinę szybciej. Czego mogła chcieć? Coś się stało? Miała jakąś ważną, pilną sprawę?

- Cześć Maja. - powiedziała Eliza. Z jej tonu nie dało się wyczytać nic niepokojącego. Był całkowicie zwyczajny. Pogodny, ale lekko zachmurzony typowym dla poranków zmęczeniem i niedobudzeniem. - Wybacz, jeśli przeszkadzam.

- Nie, nie przeszkadzasz. - odparłam.

Usiadłam w wygodnym fotelu, trzymając telefon przy prawym uchu. Mogłabym przełączyć go na głośnomówiący, w końcu nikogo nie ma w domu. Jednak nigdy nie ufałam tej metodzie. Jakby ktoś pokroju potworów spod łóżka mógł usłyszeć dokładnie naszą rozmowę.

- To dobrze. Jak samopoczucie po wczoraj?

- Trochę się nie wyspałam, ale poza tym jest nawet dobrze. Wczoraj prawie całą noc malowałam.

- Ooo. Czyżby nowy obraz?

- Tak. Ale nie jest jeszcze gotowy. - skłamałam. Sam obraz był w pełni skończony i kompletny, ale to chyba ja nie chciałam go na razie wystawiać. Po prostu moje niewyjaśnialne przeczucia znowu przejmowały nade mną kontrolę — Jak go skończę, chętnie ci go pokażę.

- Jasne, nie pytam o nic więcej.

Między nami zapadła chwilowa cisza.

- A ty? Jak tam?

- Miałam... Dziwny sen.

- Jaki?

- Nie chcę o tym mówić przez telefon. Mogłybyśmy się dzisiaj spotkać?

- Oczywiście. I tak cały dzień nie mam nic do roboty.

- To o... Czternastej w tej kawiarni co zawsze?

Jeszcze raz rzuciłam okiem na zegarek. Z logicznego punktu widzenia nie było to potrzebne, bo w końcu rozmawiałyśmy krótką chwilę. Lecz zawsze wolałam dwa razy upewnić się, czy może przypadkiem czas w jakiś magiczny sposób nie skoczył o parę godzin do przodu, czy do tyłu. Na szczęście czy nie — nie skoczył. Była dziesiąta siedem. Nie wiem czemu, ale poczułam się lekko rozczarowana. Jak dziecko, któremu wmówiono, że święty mikołaj istnieje, czy, że zasadzone w ziemi pieniądze zamienią się w Forsiaste Drzewo. Znowu, patrząc na to z tego „normalnego" punktu widzenia, było to absurdalne i nigdy nikt o zdrowych zmysłach nie powinien w to uwierzyć. A jednak ta odrobina magii i tajemnicy stojąca za tym sprawiała, że aż chciało się uwierzyć. Ale niestety — w większości przypadków zmierzenie z brutalną prawdą przypominało uderzenie rozpędzonego samochodu w twardą, betonową ścianę. Nie należało do przyjemnych.

- Spoko. - odparłam.

- To pa. - mruknęła.

Nie odpowiedziałam i rozłączyłam się. Jeszcze przez chwilę siedziałam tam, wpatrując się to na podłogę, to na swoje nogi i stopy. Czułam się, jakby przez moją głowę przejeżdżał ciężki, stary, towarowy pociąg. Na próżno starałam się uciszyć szum i zebrać myśli. Przecież to nic takiego. Zwyczajne wyjście do kawiarni z przyjaciółką. Robiłaś to już wiele razy. Znają was tam. Jednak tym razem miała mi coś do powiedzenia. Rzadko to robiła. Zwykle w trakcie rozmowy po prostu przechodziła do jakiegoś tematu, nawet jeśli był bardzo ważny. A tym razem zapragnęła się spotkać specjalnie w tej sprawie. Czym mogło być to spowodowane?

Nie, dość. Starczy tych rozmyślań. Po prostu posłucham, co ma do powiedzenia i wtedy zacznę wyciągać wnioski. Wcześniej to nie ma najmniejszego sensu. Postanowiłam więc usiąść i zająć się czymś innym. Usiadłam na czworaka przed namalowanym jakiś czas temu obrazem, włączyłam z telefonu ulubioną muzykę i patrzyłam się na niego. Analizowałam każdy szczegół, każdą drobną rzecz, która mogła złożyć się na to, jak dobrze on wyszedł. Po czasie doszłam do paru ciekawych wniosków, ale potrzebowałam jeszcze kilku prób, by powiedzieć je głośno. W ten sposób minuty i godziny mijały zaskakująco szybko. Zanim się obejrzałam, wybiła trzynasta, a co za nią idzie, czas spotkania zbliżał się nieuchronnie szybko.

Przebrałam się w różowy, puchowy sweter, ciepłe spodnie, a na to zarzuciłam beżowy płaszcz. Przejrzałam się sobie w lustrze i uśmiechnęłam się lekko. Nie wyglądałam tak źle. Poprawiłam okulary na nosie i przeczesałam włosy, by upewnić się, że wszystko jest idealnie. Zajęło mi to wszystko jakieś pół godziny. Teoretycznie mogłabym więc usiąść i chwilę poczekać na przykład oglądając coś lub czytając, ale nie umiałam usiedzieć w domu. Wyszłam na zewnątrz pooddychać świeżym powietrzem. Obwiał mnie delikatny wiatr, a skórę zaatakował lekki chłód. Jednak nie było mi zimno. Powiedziałabym, że było w sam raz. Mimo tego, że słońce schowało się za ciemnymi chmurami, które wyglądały, jakby lada moment miała z nich runąć ulewa. Jednak mogłam wziąć ze sobą parasol. I znowu — teoretycznie mogłabym wrócić się do domu i go wziąć. To tylko kilka metrów. Ale z drugiej, coś podpowiadało mi, że lepiej zostawić tę sprawę samą sobie. W najgorszym wypadku zmoknę, a w najlepszym oszczędzę sobie tachania niezbyt lekkiego przedmiotu przez pół miasta. Właściwie, ta najgorsza opcja nie była też jakaś okropnie zła. Lubiłam zapach deszczu na moich ubraniach i skórze. Uwielbiałam też wracać do ciepłego pomieszczenia, zrzucić z siebie przemoczone rzeczy i usiąść gdzieś pod kocykiem i z parującym kakao. To była całkiem kusząca propozycja. Czyli jednak, podsumowując, przeczucie mnie nie zawiodło. Jak miło.

Usiadłam na ławce niedaleko mojego domu i wypatrywałam Elizy. Zawsze przychodziła po mnie właśnie tutaj. Potem musiałyśmy jedynie przejść kawałek na przystanek, a z niego bezpośrednim połączeniem pojechać autobusem do kawiarni. Nic trudnego. To było dla mnie oczywiste niczym mycie zębów albo przygotowywanie sobie herbaty. Ale pewnie mijający nas ludzie nie zdawali sobie sprawy z naszych nawyków i przyzwyczajeń. A może oni też jakieś mieli, a nawet w tamtych chwilach właśnie je praktykowali? Nie wiem. I mogę jedynie spekulować, bo pewnie nigdy nie przyjdzie mi poznać prawdy. Po namyśle muszę stwierdzić, że zdecydowanie zbyt często prawda pozostaje poza moim zasięgiem. Jedynie raz na jakiś czas, jakby z litości, los pozwala mi zajrzeć za kurtynę i jej się przyjrzeć. To denerwujące. Chociaż z drugiej strony, gdybym dostawała wszystko jak na tacy, pewnie znudziłoby mnie to i straciłoby znaczenie. Jak więc znaleźć w tym równowagę, ten przysłowiowy „złoty środek"? Znowu muszę przyznać, że nie wiem. Tym razem jakby z cieniem satysfakcji. Bo gdybym wiedziała, czułabym się pewnie oszukana przez samą siebie, że jeszcze nie wdrożyłam go w życie.

Moje rozmyślania przerwał znajomy głos, dochodzący do mnie z naprzeciwka.

- Cześć! - krzyknęła, uśmiechając się promiennie.

Miała na sobie eleganckie, czarne legginsy i ciemnoczerwony płaszcz. Szyję owinęła grubym, wełnianym szalikiem, a na nogi założyła zimowe botki.

- Hejo. - odparłam, odpowiadając jej tym samym — Wcześnie dzisiaj przyszłaś. - zauważyłam.

- Serio? Chyba za wcześnie zaczęłam się ubierać, a potem nie chciało mi się już kisić w domu.

- To tak samo, jak ja, hah. - dodałam, delikatnie parskając śmiechem.

- W sumie dobrze się składa. Zdążymy na wcześniejszy autobus, ten o trzynastej czterdzieści dwa.

- A ile mamy czasu?

- Jakieś cztery minuty. Wliczając prawdopodobne opóźnienia, pewie z sześć.

Zaśmiałam się cicho z tego żartu, jednocześnie trochę zwalniając. Na taki drobny dystans to było naprawdę mnóstwo czasu, nie musiałyśmy się więc śpieszyć.

- A właśnie, opowiesz mi ten twój sen? - zagadnęłam po chwili.

- Na miejscu. To będzie trochę dłuższa rozmowa. - odparła spokojnie.

Noc w szkole - Część pierwszaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz