- Aniu Shirley! Gdzie jest Lily Jones? Powinna tu być.
- Mary, ja naprawdę nie mam pojęcia. Była tutaj zaledwie chwilę temu, ale zniknęła. Może jej uroda zachwyciła wróżki i postanowiły ją porwać. – Ania rozglądała się rozpromienionym wzrokiem, a na jej twarzy zagościł uroczy rumieniec. – Ma tylko pięć lat, a już jest niebiańsko piękna. Zastanawiałaś się jak to jest być niebiańsko pięknym? Ja każdego dnia pragnę sobie to wyobrazić i czasami jestem tego już bardzo blisko, prawie czuję, że moja cera jest różana, a włosy czarne i lśniące, a później patrzę w lustro.
- Nonsens. Uroda nie jest w życiu najważniejsza. Dziewczyno przestań tyle gadać i idź szukać Lily. Pójdź z nią później do gabinetu pani Williams, ktoś na nią czeka. Wezmę go od ciebie.- wyciągnęła dłonie po małego grubaska, który zaślinił sobie całą koszulkę. Był najmłodszym mieszkańcem Hopetown, jego rodzice umarli, gdy malec miał zaledwie rok i trafił do sierocińca. Ania otrzepała sukienkę i wybiegła z pokoju w poszukiwaniu zagubionej dziewczynki. Z gabinetu dochodziły kobiece głosy, Starej Meg i jakiś miły, oblany słodyczą. Przystanęła. Oczywiście wiedziała, że nie wolno podsłuchiwać, ale przecież nikomu to nie zaszkodzi.
- Mała Lily jest doprawdy urocza. To chyba najładniejsza dziewczynka z całego Hopetown. Pani Spencer, będzie pani zadowolona. – Czyli Lily ma dom!
- Chciałabym zapewnić jej prawdziwy dom. Razem z mężem zdecydowaliśmy się na adopcję i wybraliśmy pani sierociniec w nadziei, że uda nam się znaleźć tutaj dziecko, które będzie na tyle małe, żaby dało się je wychować i na tyle duże, bym nie musiała zajmować się pieluchami. Nie miałabym na to czasu. Musi pani wiedzieć, że intensywnie działam w akcjach charytatywnych, organizuję koncerty i bale dobroczynne. Z pewnością postaram się dochód z któregoś z nich przeznaczyć na sierociniec. – słodki głos był dźwięczny. Gdyby Ania mogła schowałaby się w powozie tej kobiety i uciekła z bidula.
- Byłabym pani dozgonnie wdzięczna. Staramy się dbać o dzieci najlepiej jak potrafimy, ale nasze fundusze są bardzo ograniczone i brakuje na ubrania. Na szczęście minęła już zima i niepotrzebne są grube płaszcze, zawsze bardzo ich brakuje.- Stara Meg była zatroskana, słychać to było w jej głosie. Dziewczynka miała wrażenie, że kobieta jest człowiekiem o wielu twarzach, jednak każde z oblicz musiało mieć w sobie krztę goryczy.
- To okropne. Gdy tylko będzie zbliżać się jesień, zorganizuję największy bal charytatywny, aby te dzieci miały porządne płaszcze i buty. To przykre, że na świecie żyje tyle sierot, ale wspaniałe, że są ludzie, którzy je do siebie biorą. Rodzeństwo z Avonlea na Wyspie Księcia Edwarda chciało wziąć stąd chłopca, ale w sąsiedztwie zmarł pewien mężczyzna i zostawił dziecko zupełnie same. Wzięli je do siebie. Uważam za iście chrześcijański obowiązek, udzielać pomocy bliźniemu. Ten chłopak jest ogromnie inteligentny i ma zadatki na lekarza, więc to dobrze, że zostanie w znanym sobie środowisku. Jego daleka rodzina chciała go wywieźć za ocean, ale panna Cuthbert bardzo o niego walczyła i został w Avonlea. Gdzie jest ta mała? Muszę zdążyć na pociąg i nie chciałabym odjechać stąd bez dziecka.- kobieta zaczęła wyrażać pewne zniecierpliwienie, więc Ania oderwała się od drzwi. Lily Jones… gdzie ta mała mogła się schować? Z kuchni by ją wygonili, a drzwi frontowe zamykane są na klucz, który Stara Meg nosi przy sobie. Nie mogła mieć dużego wyboru, Ania wyszłaby przez okno i zsunęła się po rynnie, ale to było zachowanie nieprzyzwoite i gorszące. Gdy jej było smutno, chowała się w Samotni Marzycielki, uroczej komnacie przy Teatrze Wróżek w której była bliżej swojego świata pełnego fantazji. Siadała na omszałym głazie, a sklepienie z liści przepuszczało pojedyncze, te najbardziej waleczne promienie słońca, a ona pozostawała niewidoczna dla całej reszty, mimo to mogła z wielką przyjemnością oglądać co dzieje się przy potoku. Teraz, kiedy zrobiło się cieplej, a woda nie była już tak diabelnie zimna, dzieci bawiły się tam, chodząc po zwisających gałęziach i chłodziły mleko, które dzięki mleczarzowi dostawały na podwieczorek. Jednak Lily Jones nie miała pojęcia o Samotni Marzycielki, o niej wiedziała tylko Katie, a ona przecież nie zna nikogo z sierocińca i nie potrafi mówić. Zza drzwi młodszej grupy dochodziły śmiechy i krzyki, a mimo to każdy krok Ani odbijał się echem po tym budynku, a skrzypienie desek było tak samo złowieszcze. Usłyszała szloch. Głośne szlochanie z głębi serca, jakie może wydać tylko istota pogrążona w otchłani rozpaczy. Dźwięk dochodził ze schowka na miotły. Dziewczyna podeszła i zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi i zobaczyła małą zgubę. Zapłakaną z zapuchniętymi orzechowymi oczami i ciemnymi lokami, które pod wpływem wilgoci zaczęły się jeszcze bardziej kręcić. Wyglądała doprawdy żałośnie…
- Tutaj jesteś Lily! Szukam cię i nie mogę znaleźć- starała się okazywać entuzjazm, aby odgonić ciemne chmury z oblicza pięciolatki, ale tym razem smutek był głęboki. – Coś się stało kochanie? Powiedz mi, a może uda nam się temu zaradzić. – wyciągnęła do niej dłoń, ale mała dziewczynka schowała się w sobie.
- Józinek nazwał mnie krową…- wyburczała w rękaw.
- Krową?
-mhmmm…- coś w brzmieniu jej głosu sprawiło, że Ania nie miała serca wybuchnąć śmiechem, mimo że tańczył w jej sercu. Nigdy nie została nazwana krową, ale użyła swojej całej wyobraźni, aby poczuć się jak pięciolatka przezwana przez starszego o rok kolegę.
- Oh, Lily… Józinek jest chyba zupełnie ślepy, albo nigdy nie widział krowy. Masz piękne włosy i oczy, moje są jak marchewka, a twoje przypominają czekoladę. Gdy zniknęłaś, mówiłam Mary, że chyba porwały cię wróżki, aby mieć przy sobie tak niebiańsko piękną istotę. Całe szczęście okazało się to nieprawdą, bo dzięki temu możesz stać się aniołem pewnego małżeństwa, które poszukuje dziecka- podniosła oczy, zapuchnięte, ale nadal piękne
- Jadłaś kiedyś czekoladę? – sierota nie skupiła się na dobrej nowinie jaką przekazała jej starsza koleżanka, ale jej spragniona miłości osoba, skupiła się tylko na zasłyszanych komplementach i porównaniu siebie do niejedzonej nigdy słodkości.
- Tylko raz, ale uwierz mi tak smakuje niebo. Kiedyś pani Hammond dostała całe pudełko od swojego męża, który wyjątkowo nie był pijany i miała dobry humor, więc i ja dostałam jedną. Smakuje jak aksamit, rozpływa się w ustach i pieści każdy twój zmysł… Lily, w gabinecie czeka na ciebie nowa opiekunka, która stworzy ci dom…
- Mam dom?- ufne spojrzenie jakim obdarzyła starszą koleżankę, przekraczało wszelkie normy słodczy
- Tak, Lily… Masz dom
- A ty? Ty też go masz?- złapała ją za dłoń i ścisnęła wiernie, głos ugrzązł Ani w gardle
- Lily… ja jeszcze muszę trochę poczekać, ale gdzieś tam w odległym świecie każdy ma swój dom. Czeka na niego. Teraz leć się spakować, bo pani Spencer nie będzie czekać wiecznie. – Nie chciała przyznać, że już straciła nadzieję na rodzinę, dlatego odgoniła od siebie dziewczynkę, jeszcze kilka słów, a z pewnością zaniosłaby się dzikim płaczem. Chwilę później znalazły się pod drzwiami gabinetu. Ania przerażona, a Lily podekscytowana z rozpadającą się torbą w małej dłoni. Zapukały. Zaproszono je, więc weszły. Pani Spencer okazała się kobietą, która jest podawana za wzór we wszystkich podręcznikach o matkach. Wysoka o miękkich kształtach w pięknej sukni z granatowego materiału piła herbatę z ogromną gracją, ale na widok małych sierot zerwała się, a jej brązowe oczy, prawie takie same jak u Lily, przepełniły się ogromem miłości i współczucia. Wyciągnęła zadbane dłonie w stronę pięciolatki, która nagle zawstydziła się i schowała się za starszą koleżanką i kurczowo przytrzymała się jej sukienki.
- Chyba odrobinę się pospieszyłam.- starała się to ukryć, ale Ania słyszała w jej głosie niekłamany ból, widocznie bardzo pragnęła dziecka, ale nie mogła go mieć.
- Lily, nie wygłupiaj się, chodź. Twój nowy dom będzie wspaniały. – następnie nastąpiła istna litania zachęt, aby dziewczynka przełamała strach i pojechała z panią Spencer. Ostatecznie zachęcona czekoladą i nową kokardą we włosach odjechała ze swoją opiekunką. Wsiadły do bogatego powozu, który miał je zawieźć prosto na oddaloną o kilka mil stację, Lily pożegnała się z nią machając piąstką zza szyby, a na jej ustach błądził uśmiech. W końcu jechała do domu … Ania powiedziała bezgłośnie to słowo i starała się poznać jego egzotyczny smak. Wszystkie domy w jakich była nie były jej… należały do Thomasów, do Hammondów, ale nigdy do niej – Ani Shirley. Nie chciała takiego domu jakim był dom Thomasów, w którym spędziła osiem lat swojego życia- wzięta z litości, musiała zmagać się z pijanym panem Thomasem i czwórką dzieci, którymi nie miał, kto zająć… Po śmierci pana Thomasa pod kołami pociągu, trafiła do Hammondów- domu w górze rzeki z tartakiem, ale i tam musiała wychowywać dzieci, tym razem dwa razy większą ilość niż u poprzedniej opiekunki… Zawsze zastanawiała się, jaki dom stworzyli jej rodzice, Berta i Walter Shirley… Czy zanim umarli , to w kominku tańczył ogień, a jej mama grała na pianinie? Czy na półkach leżały książki, karmiące ludzką duszę jak ambrozja karmi bogów? Czy Berta umiała śpiewać? A jeżeli tak , to czy jej głos brzmiał jak słowiczy śpiew czy jak księżycowy blask? Ile razy myśleli o niej, o Ani? Czy dom, który stworzyli i choć przetrwał bardzo krótko był domem ich marze? Wymarzony dom Ani… Chciałaby znaleźć któregoś dnia swojego księcia- melancholijnego, niesłychanie mądrego i nieziemsko przystojnego. Poszłaby do ślubu w akompaniamencie śpiewu ptaków, spowita w suknię uszytą przez wróżki z najdelikatniejszego materiału, jej włosy ściemnieją i nie będą takie płomieniście rude. Założą rodzinę… W ich domu zawsze będzie ciasto i konfitury, zimą będzie palił się kominek przy którym będą siadać by poczytać jakąś inspirującą książkę z ich własnej biblioteczki, a kiedy urodzą się dzieci… zawsze będzie słychać tupanie malutkich stópek po podłodze, wszyscy będą się śmiać i rozmawiać. W jej domku marzeń często będą goście, będą przyjęcia i zabawy… a kiedy się zestarzeją… kiedy ich skronie przyprószy siwizna, a twarze poorają zmarszczki, nadal będą się kochać… nadal będą patrzeć na siebie tym zakochanym spojrzeniem, jakim patrzyli na siebie w dniu swojego ślubu… będą zakładać okulary i nadal siadać przy kominku czytając książki, a ich dzieci będą miały dokąd wracać. Zawsze będą mogły zawinąć do spokojnego portu, gdzie będą mogły odpocząć i nabrać sił do dalszej walki z życiem... Bo Ania stworzy dom jakiego nigdy nie miała… pełen miłości i ciepła… miłości i ciepła
CZYTASZ
ANIA SHIRLEY
FanfictionTutaj nie ma Maryli, ani Diany i rozumiejącego Mateusza. Ania nie trafiła do Avonlea w skutek pomyłki. Nadal siedzi w sierocińcu, je przypalona owsiankę, a jej jedyną pociechą jest wyobraźnia, która pozwala przetrwać najcięższe chwile.