Jedno legło w gruzach, a na szczątkach buduje się relacje

73 9 2
                                    

Ania z westchnieniem ulgi  schowała podręczniki pod swoje łóżko, gdzie leżały już zakurzone arkusze papieru, zapisane jej drobnymi literkami. Pierwsze nieudolne próby stworzenia swojego świata  stalówką. Zakończyła swój rok w szkole w Hopetown, trwał on krótko, bo zaledwie trzy miesiące, ale końcowe egzaminy pokazały, że jej ciężka praca i chwile spędzone przy dogasających świecach opłaciły się i dogoniła swoją klasę. Upór i determinacja, oto co pozwala osiągnąć sukces na wszystkich płaszczyznach.  Ania była o tym święcie przekonana.
Zaczęły się wakacyjne dni wypełnione beztroskimi zabawami, ale tylko dla dzieci niezdolnych do pracy. Żadna sierota z Hopetown nie próżnowała przez dwa miesiące i łapali się każdej pracy, byle tylko zarobić odrobinę pieniędzy. Nawet jeżeli mieli za nie kupić tylko kilka cukierków w sklepie pana Blaira. Ania nie nadawała się do pracy, a raczej nie chciała. Chłopcy szli na pole, a dziewczynki pełniły role piastunek albo przyuczały się u tutejszej krawcowej. Miała dość małych dzieci, które nieustannie płaczą lub marudzą, a od zawsze uważała, że nie ma talentu do igły i nici, dlatego wylądowała w kuchni.  Jej codzienna rutyna różniła się od tej pierwszych tygodni swojego życia w bidulu. Wstawała pół godziny później, pomagała przy śniadaniu dla dzieci, te które szły do pracy dostawały kilka kromek chleba jako zagryzkę. Odbierała mleko od Tobiasza i ucinała sobie miłą pogawędkę, która zawsze sprawiała, że najbardziej burzowe chmury znikały z nieba i słońce mogło swym blaskiem rozjaśnić życie naszej małej bohaterki. Bella była już bardzo gruba, jej brzuch przypominał beczkę i Ania każdego dnia zastanawiała się, czy to już dzisiaj w gospodarstwie Cobenów powitają nowe życie. Następnie nadchodził długo wyczekiwany moment śniadania w kuchni. Było gorąco, więc Josie i Gertie pozwalały jej siadać przy otwartym oknie, ale widok potoku zasłaniały gałęzie starej jabłoni. Jeszcze nie nadała jej imienia, ale każdego dnia zastanawiała się nad tym w krótkich chwilach, gdy przestawała mówić. Musiała przyznać, że obie kucharki traktują ją z niezwykłą dobrocią, mimo że obie raczej nie należały do grona wymarzonych towarzyszek Ani. Polubiła je, jednak nigdy nie nazwałaby ich pokrewnymi duszami, bo brakowało im wyobraźni i tego czegoś, co zwykła była nazywać „porozumieniem dusz”. Któregoś dnia Ania jak co dzień zeszła przed ganek i oczekiwała Tobiasza z wielką przyjemnością obserwując naturę. Wsłuchiwała się w śpiew ptaków i w jej głowie pojawiła się myśl, że żaden człowiek nigdy nie dorówna w muzyce naturze, która po raz kolejny okazała się idealna i jakże harmonijna. Mijały kolejne minuty, ale dziewczynka nie słyszała znajomego rżenia koni ani miarowego uderzania kopyt o piaszczystą drogę.  Tobiasza nie było. Znudzona, usiadła na schodkach i czekała. Czekała. Powinien już tutaj być! Butelki z mlekiem powinny znajdować się w spiżarni, inaczej Stara Meg gotowa jest obarczyć winą nieszczęsną sierotę. Ania nie traciła nadziei i wpatrywała  się w drogę. Wszystkie rośliny rozkwitły i teraz namalowały w przyrodzie obraz pełen żywej, soczystej zieleni, a Ania z zachwytem podziwiała tego malarza.
- Był już Tobiasz? Potrzebuję twojej pomocy w kuchni! – Josie wyszła do dziewczynki. W dłoni trzymała brudną ścierkę, a fartuch nosił na sobie ślady zupy lub sosu.
- Josie, jak dobrze, że jesteś! Nie ma go! Nie mam pojęcia, co mogło się wydarzyć. Zawsze o tej porze już dawno był… Och, tak bardzo się boję! Może coś mu się stało? Może wóz się przewalił i Tobiasz leży teraz w rowie  przygnieciony butelkami i nie może się ruszyć. To byłoby przerażające! Leżeć na mokrej trawie i czekać  aż ktoś będzie jechał drogą i poprosić o pomoc. Nie wyobrażam sobie siebie w takim miejscu. Umorusana błotem, w tak mało romantycznej sytuacji!
- Przestań tyle gadać i idź do kuchni. Stamtąd zobaczysz nadjeżdżający powóz.
- A pani Williams? Czy ona nic mi nie zrobi, gdy dowie się, że nie ma mleka? To by było takie okropne! Zostać ukaraną za coś, na co nie ma się wpływu! – Ania rzuciła się w stronę kobiety i zacisnęła drobne dłonie na jej fartuchu.
- Dziecko, pani Williams jest specyficzna, ale nawet ona nie obarczy ciebie winą. To Tobiasz będzie  musiał słuchać jej kazania nie ty. No, idź do kuchni, bo powoli zaczynam tracić cierpliwość. – gdy znalazły się za kuchennymi drzwiami i Ania usiadła na taborecie, postanowiła znowu poruszyć temat zaginionego Tobiasza.
- A co jak pani Williams zabroni mi odbierać mleko od Tobiasza? Co ja wtedy pocznę?- w szarych oczach jaśniała rozpacz, gdyby nie to, pewnie obie kucharki by się roześmiały.
- Cóż… wcześniej zaczniesz pracę i będziesz miała więcej czasu na jakieś głupstwa.
- Gertie! Jak możesz tak mówić? Nie zamieniłabym rozmowy z Tobiaszem nawet na niekończące się wolne godziny. On należy do tych niesamowitych ludzi, którzy mnie rozumieją. Nie śmieje się, gdy mówię i zawsze mnie słucha! Gdybym tylko wiedziała, co się wydarzyło! – istotnie, gdyby Ania wiedziała, że w oddalonym gospodarstwie przyszedł na świat źrebak, z pewnością cały dzień spędziłaby na wymyśleniu stosownego imienia. Nawet jeżeli i tak nie mogłaby go nadać. Taka już była, ale nie miała o tym pojęcia, dlatego pogrążona była w otchłani rozpaczy i nic nie sprawiło jej radości, mimo że została obdarowana plackiem ze śliwkami obficie posypanym cukrem. Zanim przyszło jej pracować, została uraczona rozmową ze Starą Meg i pełna najgorszych myśli opuściła jej gabinet. Spotkanie z dyrektorką nie należało do najprzyjemniejszych, czego się spodziewała. Ten sam nieobecny wzrok i głębokie bruzdy na twarzy połączone przez pełen goryczy, krzywy uśmiech. obierała ziemniaki, a wróżki z potoku milczały, one również nie miały ochoty na podwodne harce i zabawy. Gdy zanosiła ostatnią miskę z obranymi ziemniakami do kuchni i z ulgą odstawiła ją na podłogę, dało się słyszeć rżenie konia. Myślała, że się przesłyszała, ale gdy wyjrzała przez kuchenne okno, ujrzała powóz zaprzężony w jednego konia i nieznajomą postać na koźle.
- Leć, odebrać mleko! Coś musiało się stać, inaczej Jerry nie przywoziłby mleka. – popchnęła ją w kierunku drzwi i Ania wybiegła na ganek. Na koźle siedział młody chłopak i żuł źdźbło słomy.
- Jestem Ania Shirley. – zaczęła nieśmiało, ale na widok jego niedbałego uśmiechu, który często widziała na twarzy swojego jedynego przyjaciela, odzyskała charakterystyczną dla siebie energię i śmiało podeszła do powozu.
- Słyszałem o tobie, Anno Shirley. Mój stary ojczulek opowiada o tobie przy każdym obiedzie, ale nigdy nie spodziewałem się, że cię spotkam. Jestem Jerry. – spłonęła rumieńcem i zaczęła gładzić pysk Lamberta.
- Czekam od samego rana na Tobiasza i byłam pogrążona w otchłani rozpaczy, dopóki Gertie nie wypatrzyła powozu. Byłam gotowa przejść te kilka mil, ale nie mogę wychodzić poza teren sierocińca. To naprawdę frustrujące, szczególnie, że okolicę porastają te niesamowite drzewa! Czasami chciałabym stąd uciec, zamieszkać w lesie i żyć jak driada, ale powstrzymuje mnie myśl, że nie mogłabym wtedy rozmawiać z Tobiaszem. Driady rzadko się odzywają, a gdy to robią , mówią językiem tak pięknym, że człowieka przechodzi dreszcz.
- Bella urodziła, dlatego ojciec nie mógł przyjechać. Wysłał mnie, a ja mam to szczęście, że mogłem poznać sławną Anię. Moi bracia każdego dnia czekają na opowieść o tobie i muszę powiedzieć, że słowa mojego ojca są jedynie nikłym cieniem rzeczywistości. – Ania starała się nie patrzeć w orzechowe oczy chłopaka, wpatrujące się w nią intensywnie. Jeszcze żaden chłopak nie rozmawiał z nią w ten sposób i była prawie pewna, że sprawił jej komplement. Znowu się zarumieniła, a barwa jej skóry niewiele różniła się od czerwieni włosów. Wolała się nie odzywać i czekała aż on postanowi zabrać głos. Jednak informacja o narodzinach zwierzęcia, była tak wspaniała, że nie mogła powstrzymać się od zadawania pytań.
- Bella urodziła? To cudowne! Czuję, że ten źrebak musi być wspaniały! Jaki on jest? Czy nadaliście mu imię? Pewnie tak… Czy Bella nie będzie długo jeździła?
- Spokojnie… nie odpowiem na wszystkie pytania na raz.- zaśmiał się i popatrzył na tą dziwną dziewczynkę, która wpatrywała się w niego roziskrzonymi oczami i policzkami rumianymi od ekscytacji.
- Przepraszam. Czasami za dużo mówię i wszyscy zawsze mi to mówią, ale gdy zacznę opowiadać, to nie potrafię się powstrzymać! – Ania swobodnie gawędziła z Jerrym i zapomniała o mleku. Pewnie odjechałby z ich porcją, ale młodsze dzieciaki przybiegły znad potoku i zaniosły je do spiżarni. Dowiedziała się wszystkiego o małym cudzie życia. Źrebak był kasztankiem i od razu pokazał swój charakterek. Jerry był pewien, że ułożenie tego małego rozrabiaki będzie bardzo trudne i ojciec poświęci na to wiele długich godzin, a na niego spadnie część obowiązków związanych z rozwożeniem mleka. Ania ucieszyła się, że istnieje szansa, iż będzie widywać go częściej, a także kolor sierści malucha był jej szczególnie bliski. Poczuła pewną więź z tym zwierzęciem, mimo go nie widziała. Jej włosy przestaną się może kojarzyć z wiewiórczym ogonem, a z silnym, odważnym ogierem. Prowadzona rozmowa sprawiała jej przyjemność i  mogła przysiąc, że chłopak z pewnością odziedziczył po ojcu swobodę wypowiedzi. Umiał słuchać i mówił inaczej od chłopców ze szkoły, jego język był ładniejszy, mimo iż uczyła go matka, a nie miastowy nauczyciel.
- Miło mi się z tobą rozmawia, ale muszę już jechać, Aniu Shirley… Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. – wsiadł na kozła i popędził Lamberta. Ania patrzyła na odjeżdżającego i uśmiechała się sama do siebie. Ten dzień musiał skończyć się dobrze. Udała się z powrotem do kuchni, gdzie czekały na nią kucharki. Za kilka minut miał zostać podany obiad.
Siedziała na swoim łóżku i przy ostatnich promieniach zachodzącego słońca pragnęła stworzyć nową historią, ale pióro odmawiało posłuszeństwa. Poczuła jak jej materac ugina się pod czyimś ciężarem. Podniosła wzrok znad kartki. To była jedna z dziewczyn. Ciemne włosy miała krótko przycięte, ich kosmyki sięgały do ramion. Podwinęła nogi i popatrzyła na Anię niebieskimi oczami  w których sierota widziała toń oceanu.
- Rozmawiałaś dziś z Jerrym?
- Tak. Odbieram mleko i on przywiózł je zamiast Tobiasza. – patrzyła z rezerwą na koleżankę. Rozmawiała z innymi ludźmi, ale jeszcze nie nawiązała bliższego kontaktu z żadną z nich. Najbardziej niedostępna była Emilie, która  upodobała sobie towarzystwo chłopców i tego się trzymała, a Ania chciała ją bliżej poznać.
- Nie uważasz, że jest przystojny? – zastanowiła się. Miło się patrzyło na niego. Z pewnością był przystojny, ale nie wpasował się w ideał Ani.
- Jest, ale… ale nie jest z pewnością ideałem.
- Mówicie o Jerrym? – Emilie podbiegła do nich i z impetem wskoczyła na łóżko. Ania w duchu modliła się, aby słabe deski nie puściły. – Rozmawiałam z nim kilka razy i muszę przyznać, że jest całkiem inteligentny w porównaniu na przykład do Murraya. Jego matka natura bynajmniej nie obdarzyła bystrością umysłu, ale czego można się spodziewać po Murrayach! Jego matka robi całkiem dobre ciastka, ale z pewnością nie jest to najmądrzejsza kobieta w Hopetown. Słyszałam, że jego ojciec kupił krowę za pięćdziesiąt dolarów, mimo że warta była tylko dwadzieścia. JA nigdy nie dałabym się nabrać jakiemuś handlarzowi, tego jestem pewna.
- Emilie, sądzisz, że jest przystojny? – ta ciemnowłosa nie dawała za wygraną. Chciała, aby ktoś przyznał, że syn mleczarza jest wyjątkowo urodziwy.
- Jerry? Z pewnością jest na co popatrzeć… Różni się od tych naszych chłopców. Jest poważniejszy. – Ania przypomniała sobie beztroski śmiech Jerrego i nigdy nie powiedziałaby, że jest poważny. Jego oczy cały czas się śmiały. – Nie jest taki dziecięcy, w końcu ma szesnaście lat. Chciałabym mieć szesnaście lat… Uciekłabym stąd i wsiadła na statek do Afryki, gdzie polowałabym na tygrysy i słonie, a z ich kości robiłabym sobie naszyjniki. Poślubiłabym wodza plemienia i całe życie spędziłabym na łonie natury… To musi być wspaniałe życie… bez Starej Meg, matematyki…
- Emilie, ale to niemożliwe! Uważam, że takie plany są głupie…
- Głupie?! Claire! Sądzisz, że moje plany są głupie?! – Emilie zerwała się i z wściekłością spojrzała na koleżankę. Ania miała wrażenie, że jej oczy zaraz zamienią w proch osobę tej całej Claire.
- Zapytaj Ani…- poczuła na sobie spojrzenia. Jedno wściekłe, a drugie spokojne i pewne swego…
- Cóż… - chwilę się wahała, ale postanowiła mówić prosto z serca i nie zastanawiać się nad tym jak to odbiorą inni. – Myślę, że jeżeli ktoś ma plan i marzenia, to należy go wspierać w ich realizowaniu. Uważam, ze nie ma nic piękniejszego i bardziej szlachetnego niż rodzące się w naszej głowie pragnienia. Każdy ma inne, więc Claire nie mas prawa mówić, że plany Emilie są głupie. To jej życie, jest niezależna, tak samo jak ty. Ja  chciałabym wsiąść na statek i popłynąć na otwarte morze… czuć wiatr we włosach i słony zapach wody… może ja poślubiłabym misjonarza i razem z nim przemierzałabym dzikie krainy, by nawracać ludzi? To musi być takie interesujące!
- Widziałam, że nie jesteś nudna! – Emilie podskoczyła. Rozległ się huk. Deski nie wytrzymały i wszystkie trzy dziewczyny leżały na podłodze.
 
 
 

ANIA SHIRLEYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz