Andrew Holan, nauczyciel szkoły w Hopetown rzucił się na tapczan, wzbijając przy tym drobinki kurzu, które zatańczyły w powietrzu. Nie było to godne dżentelmena, ani żadnego szanującego się mężczyzny. To był jeden z tych okropnych, deszczowych dni, które czasami nawiedzały ludzi w wiosnę. Nawet dzieci były ospałe, jakby przytłoczone bezmiarem wody atakującej z nieba. Nie skupiały się na lekcji i popełniały podstawowe błędy w nietrudnych rachunkach. Nawet Ania Shirley była bardziej nieuważna niż na co dzień i patrzyła nieprzytomnym wzrokiem przez okno głucha na wszelkie uwagi nauczyciela, nawet te wypowiadane surowym tonem. Musiał ją ukarać. Miała napisać wypracowanie o sierocińcu i oddać je nazajutrz. Oczywiście mężczyzna zadawał sobie sprawę ze swej pobłażliwości, bo ten rodzaj kary mógł być dla dziewczynki tylko nagrodą i wyróżnieniem. On też nie mógł odmówić sobie przyjemności przeczytania jej małego dzieła i wyobrażał sobie, że spędzi nad kartką papieru cały wieczór, pisząc przy nikłym świetle świecy aż osiągnie zadawalający efekt. Jej praca o sobie była tak orginalna, jak tylko może być praca tak marzycielskiej i niesamowitej istoty. Tego dnia jednak nie miał ochoty karać nikogo zbyt ostro. Sam był zmęczony i przytłoczony, więc ani myślał dręczyć dzieci. Oczywiście część z nich wykorzystała jego słabość, ale i oni podostawali mniej lub bardziej dotkliwe nagany. Chciał, aby każde z nich wiedziało, iż każdy czyn niesie za sobą konsekwencje.
Mimo wczesnej pory w pokoju panował półmrok. Deszcz stukał o blaszany dach, wydając przy tym charakterystyczne dźwięki, a ściana wody odgradzała całe Hopetown od słońca, które z pewnością oświetlało swym blaskiem inne miejscowości. Mężczyzna wstał i zapalił lampę naftową, która oświetliła część pomieszczenia i pozwoliła zabrać mu się za list do narzeczonej. Panna Lucy udała się na studia do Redmond, o czym marzyła, odkąd byli małymi dziećmi biegającymi po lasach i polach swych ojców. Łączył ich wspólny cel- edukacja. Chcieli pokonać wszelkie trudności, by tylko zdobyć wiedzę i szczycić się swym wykształceniem. Wszystko im się sprzeciwiało, urodzenie, finanse, a nawet kwestia szkoły do której musieli chodzić prawie cztery mile, co przy ostrym mrozie i dużym śniegu stanowi nie lada wyzwanie. Udało się. Andrew był starszy i zaczął wcześniej studia. Skończył je, zanim Lucy poznała profesorów i wykłady, zanim w ogóle trafiła na uniwersytet. Jednak to tylko ich zbliżyło, bo chłopak czuł się w obowiązku, wprowadzić młodszą towarzyszkę w ten naukowy świat. Pamiętał dobrze to lato przed dwoma laty- słońce mocno grzało, dlatego spędzali długie godziny w łódce na jeziorze leżącym w połowie drogi od ich gospodarstw; zapach suchych traw wypełniał powietrze, Andrew nigdy nie myślał, że jest tak przyjemny, ciepły i lekko leniwy, mimo nuty dzikości; Lucy ubierała się w proste sukienki, jakie widuje się u innych dziewcząt ze wsi. Jednak nie spodobałaby mu się bardziej ubrana w klejnoty i drogie tkaniny, jego Lucy nie potrzebowała majątku by być panią, a stała się nią. Była panią jego serca, królową tych letnich dni, jak woda, która koi suche wargi spragnionego wędrowca. Pokochał ją taką, w prostej sukience, rozwianych czarnych włosach i szaleńczych ciemnych oczach w mocnej oprawie rzęs. Uwielbiał jej szczery śmiech, który władał nią całą, nie pozostając obojętnym ani jednej jej cząstce. Była lekko dzika. Nie bał się tego określenia, bo jako małe dzieci wchodzili na drzewa i Lucy nie ustępowała w tej dziedzinie żadnemu chłopcu. Nieraz widział jak biegnie przez łąki i czasami chciał ją dogonić, ale ją wzywały duchy lasu, a zamknięta w pomieszczeniu nie była sobą. Często porównywała się do ptaka, który jest wolny tylko wtedy, gdy wolno mu latać tam, gdzie zapragnie. Swobodnie rozciągnąć skrzydła, nie krępując się żadnym węzłem. Gdy była zmuszona do siedzenia, czuła się jak zamknięta w najgorszej klatce. Nigdy nie mogła znieść swej odmienności, swojej ziemistej cery, tak innej od wytwornej bladości panien z miasta, które czasami widywała.
Tamtego lata się zaręczyli, młodzi i rozpaleni nowo odkrytym uczuciem, obiecali sobie, że gdy tylko zdobędą wykształcenie, wezmą ślub, choćby mieli zamieszkać w małym domku i klepać biedę. Chcieli być razem. Jej rodzina przyjęła to bez większego entuzjazmu. Była czwartą córką wydawaną za mąż i nie można było oczekiwać, aby przyjęli to tak samo, jak gdy wydawali pierwszą. Była to swego rodzaju rutyna. Oczywiście matka zawsze uroniła kilka łez na ślubie, ale nigdy nie płakała tak rzewnie, jak przy zamążpójściu pierworodnej. „ Kocham was wszystkie…ale Mia…Mia jest wyjątkowa” mówiła i wzdychała, gładząc z zachwytem ciemne loki, które nie różniły się barwą ani strukturą od włosów pozostałych córek. Mia była najważniejsza i najbardziej ukochana przez swą matkę i rosła w tym poczuciu wyższości nad innymi i nie wyzbyła się go do tej pory. A Lucy rosła w gęstym cieniu starszej siostry, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, iż jest niewystarczająca. To poczucie znikało, gdy obok niej pojawiał się ukochany lub, gdy mogła wdychać świeże powietrze unoszące się nad łąką.
Andrew za nią tęsknił. Tęsknota ta, była tak dotkliwa i intensywna, że potrafił czytać listy nadane z Redmond całymi nocami, wpatrując się z uwielbieniem starannie wykaligrafowane słowa, które tak bardzo różniły się od tych za młodu. Miał wrażenie, że odkąd jest na uniwersytecie jej pismo uległo gwałtownej przemianie i ze strzelistego, energicznego, pełnego dzikości Lucy przeistoczyło się w drobny maczek pisany dłonią panienki z wyższych sfer. Tak delikatnych liter nie widział od dawna. Czy ona również się zmieniła? Stała się taka jak inne? Równie piękna, co nudna i bez wyrazu? Miał nadzieję, że nie…że znalazła jakiś przyjemny park, który miał też dzikie, mocno skrywane oblicze. Nie widział jej od pięciu miesięcy, bo udało im się spotkać w świąteczną przerwę, kiedy to wszyscy mogli cieszyć się rodzinną atmosferą. Bał się tego, co przyjdzie mu ujrzeć latem, a z drugiej strony tęsknota odbierała mu zdolność do rozsądnego myślenia. Bał się, że studiując, znajdzie jakiegoś chłopca równie dzikiego jak ona i jego uczucia będzie miała za nic. Odda się równemu jej szaleństwu i zapomni o żarze jaki tlił się z jego nauczycielskim sercu. Paraliżował go strach o nią i przeklinał samego siebie, iż zdecydował się studiować przed nią, a lata ich nauki na uniwersytecie nie pokrywały się ani odrobinę. Gdyby spędził z nią choć jeden rok, przechadzając się po bibliotekach, wykładach i parkach, ucząc się razem, byłby spokojniejszy i bez obawy zasypiałby, nie martwiąc się o ukochaną. Nie posądzał jej o niestałość uczuć czy nadmierną kochliwość, ale bał się jak każdy zakochany młodzieniec, bo oprócz uwielbienia do wspaniałej, umiłowanej istoty, wkrada się inne uczucie, które zbyt silne może okazać się zgubne, zazdrość. Nigdy by nie podejrzewał, że stanie się jej ofiarą… nigdy…
Andrew siedział na drewnianym krześle i wpatrywał się w pustą, białą kartkę, czystą od myśli ludzkiej. Wielokrotnie maczał pióro w kałamarzu z ciemnym atramentem, ale słowa nie chciały spłynąć po stalówce. Mocno trzymały się swego miejsca i nie chciały ukazać się dla Lucy…Nie mógł skonstruować żadnego zdania, bo jej sylwetka była zbyt żywa w jego głowie… zbyt piękna i dzika…Czy zasługiwał na nią? Nie był tego pewny, ale znał ją lepiej niż samego siebie. Wiedział, co kocha i czego potrzebuje. Przysiągł sobie w duchu, że nigdy nie zabraknie jej jego miłości i oddania. Nie mogąc napisać ani słowa, sięgnął po jej listy. Czytał dopóki oczy nie zaczęły piec, a powieki opadać… Deszcz za oknem ustał, robiąc miejsce porywistemu wiatrowi, który lamentował na zimnie. Andrew zasnął z głową na ukochanych kartkach i ciężkim serce. Lampa paliła się, ale nie przyniosła świeżej myśli czy oświecenia w sprawach miłosnych… Nadal tęsknił… Nadal był zagubiony w swej tęsknocie.
CZYTASZ
ANIA SHIRLEY
FanficTutaj nie ma Maryli, ani Diany i rozumiejącego Mateusza. Ania nie trafiła do Avonlea w skutek pomyłki. Nadal siedzi w sierocińcu, je przypalona owsiankę, a jej jedyną pociechą jest wyobraźnia, która pozwala przetrwać najcięższe chwile.