Prolog

496 35 8
                                    

Srebrne światło księżyca spowijało poddasze nikłym, ale niesamowitym i niewątpliwie szlachetnym blaskiem, umiejętnie otulając dwanaście śpiących dziewcząt zajmujących twarde posłania. Tylko jedna pozostała obojętna na sen, mimo że zarówno on jak i bogata wyobraźnia pomogły przeżyć jej dwanaście lat życia z rozmarzonym uśmiechem błąkającym się po delikatnych, całkiem zgrabnie wykrojonych ustach. Niebieskie oczy czujnie obserwowały zniszczoną torbę leżącą na marnej poduszce, jakby była zwierzyną mającą za chwilę rzucić się do ataku. Rozpakowanie się oznaczałpby zgodę na zamieszkanie w tym okropmym miejscu, którego los mieszkańców zależał tylko i wyłącznie od łaskawości pań z dobroczynności... ale czy miała inne wyjście? Czy mogła uniknąć losu tych wszystkich sierot? Czy mogła uniknąć wyzierającej z każdego kąta biedy? Nie miała dokąd pójść... najbliższa stacja kolejowa znajdowała się kilkanaście mil drogi stąd, a drzewa... drzewa wokół sierocinca nie wyglądały przyjaźnie, powykręcane gałęzie przypominały szpony, a nie delikatny puch na którym chciałaby zasnąć dziewczynka. Jeszcze raz uważnie zlustrowała wzorkiem pomieszczenie, które tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że nie jest to pomieszczenie godne Kordelii Fitzgerald, ani tym bardziej nie jest odpowiednie dla dwunastoletniego dziecka z głową wypełnioną marzeniami i romantycznymi wizjami miłości w których główną rolę grał przystojny mężczyzna o czarującym uśmiechu księcia z idealnymi ustami stworzonymi do całowania, które rzadko kiedy otwierały sie by zaszczycić towarzyszy słowem.
Stara szafa stała w kącie, odrapane drzwi już dawno odpadły i teraz zatykały dziurę w ogrodzeniu, wypełniona spłowiałymi sukienkami pełnymi krzywo i nieumiejętnie przyszytych łat. Ani jedna podopieczna Starej Meg nie miała choćby jednej malutkiej szafeczki albo półki na cenniejsze rzeczy przywiozione z domu, miały one głównie wartość semtymentalną, ale dla tych dzieci były jedyną kotwicą łączącą ich ze starym życiem. Pamiątki chowały pod materacem, szmaciane lalki, a starsze dziewczynki kolczyki matki albo starą rozpadającą się książkę, której słowa stały się trudne do odczytania przez upływ czasu. Wstążki kupione za kilka centów przez panie z dobroczynności, zakładane od święta i na niedzielne nabożeństwa, czasami pończochy. W bidulu istaniała hierarchia, przerażająca dla ludzi z zewnątrz. Najmłodsze dzieci spychane były na margines, nie tylko popychane, ale i zmuszane do oddawania swoich racji żywnościowych, które i bez tego były uszczuplone. Obowiązywało je oddawanie swojej pajdy chleba, którą dostawały na podwieczorek, a ratowała ona burczący brzuch starszych koleżanek. Rudowłosa dziewczynka znała ten schemat działający w sierocińcach, przez swój krótki żywot nagromadziła na swoim koncie aż trzy pobyty w różnych domach opieki. Wszędzie to samo, przypalona owsianka na śniadanie, lichy obiad, a przed snem pajda chleba. Szkoła mieściła się w sąsiednim budynku, a brzydkie ubrania szyte były przez panie z dobroczynności wykorzystując do tego najbrzydsze belki materiału kupione za półdarmo. Czasami przyjeżał jakis bogaty dżentelmen by popatrzeć na małe, biedne sieroty i uronić krokodylą łzę nad ich losem. Dać wyraz swojej hojności ofiarowując pieniądze, które nic nie zmieniały w jego budżecie.
Czyli tak miało wyglądać jej życie? Pełne brzydkich sukienek, głodu i smutku z wieczorami wypełnionymi marzeniami... a jej los zależący od dobroci ludzi...
Dziewczynka wstała, podłoga wydała bolesny jęk. Powoli podeszła do okna delikatnie stąpając po drewnianych deskach. W zimnej szybie widziała siebie, włosy jak dwa płomienie zaplecione w warkocz, mały nosek nakrapiany piegami i ogromne, niebieskie oczy w których malowało się cierpienie i ból, coś czego nigdy nie powinno się widzieć w dziecięcym wzroku. Krwawa linia ust zacisnęła się w stanowczą, ale jednocześnie pełną determinacji kreskę.
- Aniu Shirley, nie zostaniesz tutaj.

ANIA SHIRLEYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz