Tobiasz

114 15 1
                                    

Powóz wiozący suchą osobę Starej Meg zniknął za zakrętem wzbijając za sobą piaszczyste tumany kurzu. Ania stała na drewnianym ganku i machała, mimo że i tak nikt nie mógłby jej dojrzeć, nawet gdyby zwracał na nią swoją uwagę. Cieszyła się całą sobą, tak że nawet Mary Valley chciała się śmiać patrząc na jej drobną sylwetkę zakończoną burzą czerwonych włosów, które płonęły w porannym słońcu jak zapałka.
- Chciałabym...chciałabym wznieść się na tej mgle utkanej przez elfy i popłynąć do Krainy Wiecznego Szczęścia! To musiałoby być cudowne. Nie znać smutku, bólu... gorzkiego smaku zawodu. Nie... jednak nie... Wieczne szczęście jest kuszące, ale czy mogłabym poznać smak szczęścia, gdybym nie wiedziała czym jest rozpacz? - Ania długo mogłaby prowadzić wywód na temat Krainy Wiecznego Szczęścia, mimo braku jakichkolwiek słuchaczy. Ostatecznie można ich sobie przecież wyobrazić, czyż nie? Jednak drogą jechał mleczarz z wozem pełnym butelek pełnych śnieżnobiałego mleka, stukanie kopyt było słychać już w sierocińcu i dzieci wybiegły na ganek, aby zanieść je spiżarni. Gdyby nie brzęczący w głowie głos Starej Meg, Ania pewnie wybiegłaby, aby powitać mężczyznę, tak bardzo spragniona była jakichkolwiek pozytywnych ludzi. Ubrany był w swój codzienny strój, ten sam w którym widziała go dziewczynka tego dnia, gdy pierwszy raz szorowała ziemniaki nad Teatrem Wróżek. Siedział na koźle i już z daleka zaczął machać do dzieci, najwyraźniej przy dyrektorce sierocińca nie był tak pewny siebie. Podjechał pod sam budynek. Powóz był wysłużony, drewno pieszczotliwie wygładzone przez kochające je dłonie lśniło w porannych pocałunkach słońca. Ania ściskała z przejęcia swój fartuszek i śledziła każdy ruch mężczyzny, więc gdy zeskoczył na ziemię w towarzystwie obłoku ziemistego pyłu, podbiegła do niego.
- Dzień dobry panu! Jestem Ania Shirley i pani Williams powierzyła mi odebranie mleka od pana. - uśmiechnął się i podał jej dłoń, była szorstka i zmęczona pracą, naznaczona przed odciski. Ten człowiek nie bał się wysiłku.
- Jestem Tobiasz Coben, bardzo miło mi poznać sławną Anię Shirley. - potrząsnął energicznie jej drobną dłoń i tym zaskarbił sobie serce dziewczynki, która poczuła, że w Hopetown znajduje się jej pokrewna dusza i to całkiem niedaleko. Pan Coben miał bowiem gospodarstwo z dala od głównej drogi, na zachód od sierocińca ukryte za małym zagajnikiem z dostępem do leśnego źródełka. Znajdował się tam płat traw na których pasły się krowy pilnowane przez dzieci, a zaraz przy nim duża stodoła, pomieszczenie mieszkalne dla wszystkich zwierząt: krów, dwóch koni i jednego psa. Sam gospodarz mieszkał ze swoją rodziną w dość dużym domu o bielonych ścianach i zielonych dachówkach, który dostał w spadku od wuja dla swojej sześcioosobowej rodziny.
- To ogromnie odpowiedzialne zadanie, odbieranie mleka... nie uważa pan? - uroczo przekrzywiła głowę spoglądając na mężczyznę sarnimi oczami, a ukryta w nich szczerość i żar tylko utwierdziła go w przekonaniu, że ta ruda nie jest normalną dziewczynką.
- Wystarczy Tobiasz, ale wyglądasz na odpowiedzialną młodą damę i z pewnością poradzisz sobie z tym zadaniem. Ja zamierzam dopilnować, żeby pani Williams byłą zadowolona i nie miała tobie nic do zarzucenia. - przywołał gestem inne dzieci i wskazał im butelki dla nich przeznaczone. Z okien gabinetu Starej Meg przyglądały się temu kucharki, które podczas nieobecności swojej przełożonej ochoczo zasiadały w jej pokoju na pluszowych kanapach i piły poranną kawę., Jednak dzisiaj były świadkami, tego jak ta mała sierota zawładnęła kolejnym sercem, bo mimo że Gertie I Josie były dość rubaszne i ciężkie w obejściu również znajdowały się pod urokiem tej małej dziwnej dziewczynki, która teraz śmiało gładziła konie po aksamitnych pyskach. Żałowały, że nie słyszą, co mówi, ponieważ jej paplanina była chyba jedynym pozytywnym aspektem życia w Hopetown, oprócz patrzenia na przystojnego nauczyciela. Jednak to należało do rzadkości, bo ani Gertie ani Josie nie wychodziły zbyt często poza teren sierocińca.
- Jak one się nazywają, Tobiaszu? Wyglądają na takie waleczne, harde i dzielne. Są cudem matki natury, idealnie wyrzeźbione. - mówiąc to gładziła je po szyjach, zachwycając się ich włosiem, czystym i lśniącym w porannym słońcu.
- To Bella i Lambert. Klacz jest grubsza, bo spodziewa się źrebięcia.
- Naprawdę?! To musi być cudowne! Wyobrażam sobie jakie to musi być ekscytujące czekanie na nowe życie... Myślenie całymi dniami, jaki będzie ten koń. Klacz czy ogier? Kary, siwy, a może kasztanowaty? Konie kasztanowate wyglądają tak szlachetnie, mimo że ich sierść jest prawie ruda... ja wyglądam jak wiewiórka. Matka natura ma tyle możliwości przy stwarzaniu kolejnego zwierzęcia, że to aż przerażające... Gdybym to ja miała klacz spodziewającą się źrebięcia, to nie mogłabym spać całymi nocami marząc o nim i myśląc nad imieniem. Uważam, że imię ma ogromne znaczenie, bo nadaje charakter osobie. Ja jestem Anna i moje imię jest takie staroświeckie, brzmi jak imię starej ciotki, która karmi swoich bratanków zaschniętymi ciastkami, ale mi to nie grozi. Ja nie będę nigdy ciotką, bo nie mam rodzeństwa, a poza tym mam chyba niezdrową ilość wyobraźni. Pani Hammond, kobieta u której mieszkałam, mówiła, że moją wyobraźnią można by obdzielić całe miasto, ale ja w to nie wierzę. Wyobraźnia pomaga mi żyć i nie może być jej za wiele. To jedyna rzecz jakiej jestem pewna w swoim życiu. Bella i Lambert to naprawdę urocze imiona. Bella brzmi jak gładzenie materiału i jest wystarczająco piękne, ale mimo wszystko nazwałabym klacz inaczej... na przykład Nosicielką Życia albo Waleczną... z kolei Lambert brzmi królewsko i myślę, że gdyby król miał konia to z pewnością by go tak nazwał
Królewski koń Lambert. To brzmi tak dystyngowanie.Ojej! Przepraszam! Ja trochę za dużo mówię, Tobiaszu. Jeżeli to przeszkadza to mogę zamilknąć, ale niestety nie na długo. Uwielbiam mówić i za dużo się wokół mnie dzieje, abym mogła przejść obok tego obojętnie. - mówiąc to cały czas patrzyła się w mądre oczy zwierząt, jakby starając się wyczytać z nich jak najwięcej, Tobiasz przyglądał jej się z zaciekawieniem. Nigdy nie widział takiej dziewczynki.
- Jeżeli ci to sprawia przyjemność, to mów. Mam w domu czterech synów i oni znikają na całe dnie i czasami chcę, aby ktoś się do mnie odezwał, a jest w domu tylko moja żona. Kocham Claire, ale zdecydowanie za dużo krzyczy. - uśmiechnął się na myśl o swojej małżonce, czekającej na niego z obiadem.- Jerry ma szesnaście lat i cały czas znika. Wałęsa się gdzieś po lesie i przychodzi tylko na posiłki. Tom ma trzynaście lat i razem z Małym Tobiaszem pilnują krów na pastwisku. On ma dziesięć lat, ale jest też najmłodszy Fred. Ma zaledwie sześć lat i nie rusza się nigdzie bez naszego psa, pana Keysera. Nie chodzą do szkoły, bo moja żona była kiedyś nauczycielką i ona ich uczy. - jego krągłą twarz rozświetlała duma, gdy mówił o swojej rodzinie. O czterech chłopcach o słomianych włosach i oczach koloru letniego nieba i nosach upstrzonych piegami. Tylko Jerry miał oczy ciemne jak murzyńskie dziecko i chyba dlatego tak mocno go kochał.
- Tobiaszu, mogłabym słuchać o twojej rodzinie godzinami... naprawdę! To mudi być takie wspaniałe, mieć kochającą rodzinę i dom! Jak będę dorosła, to mój dom będzie pełen miłości i ciepła, bo ja nigdy nie mieszkałam w takich domach, a tak bardzo tego pragnęłam! Gdy byłam mała, to myślałam, że wszystkie domy tak wyglądają- zimne, z krzyczącymi rodzicami i pijanym ojcem, ale na szczęście istnieją rodziny takie jak twoja. - dopiero teraz uświadomił sobie, ile Ania musiała przejść i pewnie widziała więcej nieszczęścia niż niejeden dorosły człowiek. Te wszystkie sieroty przeszły więcej niż ktokolwiek ze śmietanki towarzyskiej Hopetown. Rozmawialiby tak z pewnością jeszcze bardzo długo, ale butelki z mlekiem kiedyś się kończą i nie można ich zanosić do spiżarni w nieskończoność nawet, jeżeli tego bardzo pragnęli. Ania pewnie zachwycałaby się aksamitnością pysków koni przez długie godziny prowadząc przy tym swobodną konwersację z Tobiaszem. On by słuchał jej z ogromną powagą i oddaniem, a sierota raczyłaby go opowieściami w końcu mogąc podzielić się nimi z człowiekiem z krwi i kości, bo nic nie zapala do rozmowy, tak jak wierny słuchacz. Jednak przyjemne chwile mają to do siebie, że nie trwają zbyt długo, a jeżeli trwają, to zawsze jest to za krótko, bo czas inaczej płynie w obecności bratnich dusz. Obowiązki wzywały nie tylko Tobiasza na którego czekała znaczna część Hopetown, ale i Anię na którą nie czekali ludzie, ale nieobrane i utytłane w ziemi ziemniaki, które miały zostać podane na obiad.
Dzieci zniknęły przywołane przez stanowcze głosy Mary i May, a to oznaczało, że Ania podołała zadaniu. Żadna butelka z mlekiem nie została rozbita i wszystkie teraz stoją na półkach w chłodnej spiżarni, a dziewczynka zyskała przyjaciela. Tobiasz wsiadł na kozioł i odjechał, machając na pożegnanie. Wzniecał za sobą takie same tumany kurzu, jak Stara Meg jakiś czas temu.
Przez cały dzień uśmiech nie znikał z ust Ani, a przemierzając korytarze, zdawało się że porusza się kilka centymetrów nad starymi deskami, bo świadomość bratniej duszy w okolicy wznosiła ją na skrzydłach szczęścia. Gdy pani Williams wezwała ją do swojego gabinetu, to niemal szła do niej tanecznym krokiem, a deski nie wydawały upiornych jęków, a przypominały granie skrzypiec. Zapukała i stukot wydał się jej pozytywną melodią, a nie zwiastunem katastrofy i pewnie wbiegłaby do gabinetu, gdyby nie przypomniała sobie, że za biurkiem siedzi ta kobieta. Kobieta, która nigdy się nie uśmiecha. Z trudem powstrzymywała eksplodujące w niej szczęście, gdy siadała na znajomym pluszowym fotelu, ale ciemne oczy Starej Meg skutecznie sprowadzały ją na ziemię.
- Dobrze się spisałaś, dziecko. Gertie i Josie pochwaliły ciebie, a one są bardzo surowe. - znowu bawiła się srebrnym łańcuszkiem nie patrząc na sierotę. Chyba pomagał jej się skoncentrować i wypowiedzieć, bo dla niektórych ogromnym trudem jest wypowiedzenie jakiegokolwiek zdania. Ania nie miała z tym problemu, należała to tych szczęśliwców, którzy mogą rozmawiać całymi godzinami.
- Dziękuję, bardzo się starałam i mam nadzieję, że jest pani ze mnie zadowolona. - mówiąc to wstała, tak jak uczyła ją pani Hammond i zapomniała o strachu przed w kobietą w czarnej sukni. Paciorkowate oczy zalśniły zdumieniem i spojrzała na Anię, żadne dziecko nie odzywało się do niej niepytane.
- Udzieliłam ci głosu? Zapytałam cie o coś? Nie. Więc z łaski swojej zamilcz i nie odzywaj się niepytana. Nikt nie nauczył cię szacunku do starszych? Zapamiętaj sobie raz na zawsze, dzieci powinno się widzieć, a nie słyszeć. Od przyszłego tygodnia idziesz do szkoły. Zejdź mi z oczu, zanim się rozmyślę.

ANIA SHIRLEYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz