delfin

868 79 17
                                    


                 — Hej, Marchewko.

— Blythe. — Nie mówiąc nic więcej, usiadłam obok niego.

— A więc... — Nagle głośno wciągnął powietrze i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. — Jak się masz?

— Dobrze.

Nie byłam w stanie nawet z nim rozmawiać po tym, co wydarzyło się w sobotę. Przez kilka sekund panowała cisza, a ja słyszałam, jak Gilbert zaciska zęby.

— Cóż... — Odchrząknął, najwidoczniej również nie wiedząc, jak się zachować. — Ja również mam się dobrze. Dziękuję, że pytasz.

— To dobrze.

— Jesteś dziś bardziej rozmowna niż zazwyczaj.

— Okej.

— Och, okej...

I właśnie tak wyglądała nasza rozmowa na angielskim. Panna Stacy opowiadała nam o krótkich historiach i rzeczach, które musieliśmy zrozumieć, by móc napisać interpretacje, ale w ogóle nie mogłam skupić się na jej słowach. Wyparły je ukradkowe spojrzenia na Blythe'a i zauważanie, jak co jakiś czas w jego oczach pojawiał się ból. Wyłapałam większość rzeczy, które mieliśmy zaplanowane do nauki na dzisiaj, ale zamyślenie Gilberta mnie rozpraszało. Nie wiedziałam, o czym myślał — wiedziałam tylko, że na pewno to zrobił. Jego brwi były zmarszczone, szczęka zaciśnięta, na mostku nosa była mała zmarszczka. Ja również musiałam wyglądać bardziej tajemniczo niż zwykle, bo pod koniec klasy Diana patrzyła na mnie, jakbym miała na czole tatuaż z napisem Jestem faszystką.

Nie byłam pewna, czy chciałam rozmawiać o sytuacji — jeśli można to tak nazwać — z Gilbertem na imprezie z nią, więc od razu pobiegłam do sali od fotografii. Nie czekałam na Gilberta, nie zamieniłam ani słowa z Dianą, byłam cicha, choć moje myśli były tak głośne, nie mogłabym znieść żadnego pytania „Wszystko dobrze?" lub „Co się stało?".

Wzięłam aparat z półki i cicho zajęłam moje miejsce, nerwowo wbijając wzrok w zeszyt, kiedy nagle zaskoczył mnie nieznajomy głos.

— Wiesz, pan Porter jest trochę straszny, ale naprawdę nie musisz tak bać się jego lekcji.

Popatrzyłam w lewo, by ujrzeć chłopaka z niesamowicie ciemnymi, brązowymi włosami — w tym odcieniu, który poprzedzał czerń — jego skóra była cynamonowa, a w głosie wyczułam obcy akcent. Miał srebrny kolczyk w wardze, założoną luźną koszulę, a jego włosy były kręcone jeszcze bardziej niż te Blythe'a.

— Jestem Gabriel. — Przepięknie wymówił swoje imię w sposób, którego nigdy w życiu nie byłabym w stanie wmówić: gah-brri-elle. — Miło cię poznać. Jak się nazywasz?

— Ania. Nie Anna.

— Miło cię poznać, Aniu, nie Anno. Jestem Gabriel. Tylko Gabriel.

Uśmiechnęłam się. Wyglądał na miłego.

— Biorąc pod uwagę to, że za nic nie potrafię wymówić twojego imienia, skąd jesteś?

— Jestem Kanadyjczykiem, ale spędziłem większą część życia w Brazylii, skąd pochodzą moi rodzice. Moje imię pisze się jak Gabriel i możesz tak do mnie mówić, po prostu lubię widzieć zaskoczone miny ludzi, gdy przedstawiam się w inny sposób.

— Rozumiem. Więc Gabriel, co cię tutaj sprowadza? To znaczy, do Avonlea?

— Moim rodzicom bardziej podobał się ten kraj, a poza tym i tak pracują w domu. Są księgowymi. Najnudniejszy zawód na świecie.

— Podoba ci się tutaj?

— Tak, jest ładnie, ludzie są mili... Czasem jest trochę zimno, ale to nic.

— Och, czasem zdecydowanie jest tu zimno...

— Panienko Cuthbert, dobrze się bawisz? — krzyknął pan Porter. — Pan Souza na pewno jest bardzo interesujący, ale mogłabyś przestać na niego patrzeć i zacząć uważać?

Nerwowo skinęłam głową i odwróciłam się przodem do tablicy. Gabriel prychnął, mamrocząc pod nosem coś po portugalsku.

Nie odwróciłam się, ale czułam, jak Gilbert na mnie patrzy. I był to wzrok, którego nie mogłam zignorować.

KONSTELACJE ━ SHIRBERTOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz