Koniec roku zbliżał się wielkimi krokami, mobilizując wszystkich do ciężkiej pracy. I w końcu nadszedł ten wielki dzień w którym stałam, ubrana w białą hiszpankę oraz czarne jeansy przed lustrem, poprawiając jeszcze raz swoje piękne, zakręcone, brązowe kosmyki włosów. Uśmiechnęłam się sama do siebie, wspierając na duchu i wyszłam z pokoju, zabierając ze sobą czarną torbę z rzeczami na później.
Szykowała się bowiem impreza pożegnalna ostatnich klas nad jeziorem, gdzie będą prawdopodobnie wszystkie ostatnie i przedostatnie roczniki. I po raz pierwszy cieszę się, że pójdę na tę imprezę wraz z przyjaciółmi, których wcześniej nie miałam. Ten rok przyniósł mi dużo zawodu, ale więcej radości. Zrozumiałam sens życia, pragnienia oraz ubóstwa. Miałam niepowtarzalnych przyjaciół o których rok temu jedynie śniłam. Miałam barta, który się mnie nie wstydził, bo od tego zaczęła się cała przygoda. Miałam przyjaciela, Christophera Wesleya, uroczego blondyna, który nienawidził jak mówi się do niego Ron. I miałam Ethana, oraz każdego z osobna: Lee' ego, Mary, Connora, a nawet Jacka. Byłam szczęśliwa, że wyszłam ze swojego ponurego, wyidealizowanego świata starej Victorii Anderson.
Tak właśnie schodziłam na dół, gdzie czekał na mnie mój brat oraz reszta chłopaków wraz z Mary.
- Cześć – przywitałam się ze wszystkimi, zatrzymując wzrok na Ethanie.
- Cholerka, Vi – zagwizdał Lee, na co się speszyłam. – Ty wiesz, ze to tylko impreza nad jeziorem oraz zakończenie roku szkolnego, co nie? – spytał, a ja popatrzyłam się na niego z pobłażaniem.
- Jestem normalnie ubrana, Lee – powiedziałam. – Tylko się mocniej pomalowałam niż na co dzień – dopowiedziałam, a Lee prychnął. – Jedziemy? – spytałam, a reszta pokiwała głowami.
- Pojedziemy na trzy auta – stwierdził Connor. – Ja, Jack i Mike w jednym, Ethan i Vi w drugim, a reszta w trzecim – powiedział, nie zaszczycając Mary ani jednym spojrzeniem. Dziewczyna jedynie prychnęła cicho pod nosem, krzyżując ręce i wyszła wraz z skrzywionym Lukiem z mojego domu. Muszę przyznać, że zachowała zimną krew i myślę, ze słowa Ethana, aby się nie mieszać były jak najbardziej prawdą.
- Jedziemy? – spytał mnie Ethan, a ja skinęłam głową i wyjęłam kluczę z torby. Reszta wyszła z domu, a my zostaliśmy sami, patrząc się na siebie nawzajem. W końcu chłopak zrobił w moim kierunku krok, a ja odruchowo, cofnęłam się do tyłu, wpadając na szafkę z obrazkami przedstawiającymi mnie i Mike' a wraz z rodzicami. Chłopak jedynie uśmiechnął się leniwie i złapał mnie za kark, łącząc nasze usta w mocnym pocałunku. Oddałam go ochoczo, żeby po chwili oderwać się, aby nabrać tlenu.
- Ładnie wyglądasz – powiedział najzwyczajniej w świecie, a ja posłałam mu najpiękniejszy uśmiech na jaki było mnie stać.
- Dziękuję, ty też niczego sobie – powiedziałam, tym samym lustrując jego sylwetkę. Miał na sobie białą koszulę oraz czarne spodnie. Nic nadzwyczajnego, ale wyglądał w tym lepiej niż połowa mężczyzn na świecie. – Chodźmy, bo się spóźnimy – powiedziałam i zabrałam z szafki klucze, zakładając czarne buty na płaskim obcasie i wychodząc z domu. Chłopak zrobił to samo, narzucają na twarz czarne okulary przeciwsłoneczne. Zamknęłam na klucz drzwi frontowe i wsiadłam do samochodu chłopaka, otwierając szybę z powodu panującej duchoty wewnątrz auta. Chłopak otworzył tylnie okna i wyjechał spod podjazdu mojego domu, przez co w samochodzie zrobiło się o wiele zimniej. Czerwiec w stanie Kolorado jest zazwyczaj chłodny, gdyż jest tu przeważnie po prostu chłodno. Jednak dzisiaj panowała wyjątkowa duchota, bo na zewnątrz panowało trzydzieści dwa stopnie. Wyszukałam z mojej torebki okulary i nałożyłam złoto – czarną, przeciwsłoneczną rzecz na nos. Uśmiechnęłam się do Ethana, który się na mnie spojrzał i ułożył dłoń na moim udzie. Zgryzłam wargę na ten gest i po chwili zaparkowaliśmy na zapełnionym parkingu szkoły.
CZYTASZ
Futility Of Life
RomancePozwoliłam ci wejść w moje czyste dotąd życie brudnymi butami, a ty wykorzystałeś to, brudząc je doszczętnie błotem. Czuliśmy coś do siebie, tworzyliśmy COŚ. Ale mam tu na myśli czas przeszły, ponieważ wszystko zniszczyły nasze kumulujące się błędy...