Mari POV:
Minął tydzień od walk, w których nasz przyjaciel stracił życie. Ponad sto sześćdziesiąt osiem godzin, które przepłakałam w pokoju Gwen. Jej mama mnie lubiła i o dziwo nie miała nic przeciwko mojego tymczasowego zatrzymania w ich domu. Przepłakałam również zakończenie roku szkolnego, które odbywało parę dni wcześniej.
Mieszkałam, jak na razie u niej, choć rodzice proponowali mi powrót do domu. Nie miałam jednak siły patrzeć na kogokolwiek, a tym bardziej z kimś rozmawiać, wiedziałam, że powrót do domu od tego by się rozpoczął. Pamiętałam tez słowa rudowłosej na temat tego, że mój ojciec tak naprawdę nim nie był. Wiedziałam, ze Daniel przy ringu usłyszał to, co przekazała nam dziewczyna, ale dotąd nic nie powiedział na ten temat.
W ogóle nic nie powiedział.
Ogólnie przez cały tydzień z nikim prawie nie wysyłałam. Chłopacy, czy Carly pisali ze mną raz, maksymalnie dwa razy w tym tygodniu i tylko po parę minut, natomiast Daniel nie napisał zupełnie nic.
Nie miałam mu, ani nikomu innemu tego za złe, bo wszyscy przechodziliśmy to samo i wszyscy czuliśmy ten nieustający ból.
Przez te wszystkie dni stałam się praktycznym wrakiem. Jedynymi rzeczami, jakie byłam w stanie zrobić, było pójście do toalety, płakanie i leżenie. Nie dawałam sobie nawet rady z przełknięciem jedzenia, a o wodzie już nie mówiłam.
Była już druga w nocy, a ja leżałam na plecach obok Ambler w jej pokoju. Obie nie spałyśmy, bo wiedziałyśmy, co ma się wydarzyć na drugi dzień.
Obrada końcowa miała odbyć się następnego dnia, a to ona była punktem końcowym przedwojny.
Zaśnięcie było najtrudniejsze.
*
- Jesteśmy. - Oznajmił Bright, przechodząc obok drzewa i przechodząc na polane z pomalowanymi drzewami, na której się to wszystko zaczęło.
Przy wyznaczonych miejscach stali przedstawiciele gangów z paroma innymi osobami.
Zajęliśmy miejsce obok Daniela, Carly i Noena, którzy czekali na nasze przybycie.
- Wszyscy już są? - Zapytał Jerome, stukając nogą o twardą ziemię.
- Tak Grenee, cyrk czas zakończyć. - Mruknął Sean.
- Boże ta obrada jest taka spierdolona. - Fuknął Daniel, przejeżdżając sobie dłońmi po twarzy w wyrazie zirytowania. - Każdy z chce uniknąć większego rozlewu krwi, wiec koniec końców i tak wojna nie zostanie wszczęta.
- Prawda jest taka drogi Danielu, że większość z nas pomimo chęci braku rozlewu krwi, jest żądnych zemsty. - Wypowiedział Blease spokojnym tonem.
- Nie chcemy rozlewu krwi od swoich, ale pragniemy jej od innych. To i tak do niczego nie prowadzi. - Dodał Jerome.
- Nie każdy chce od razu zamordować cały gang, czy jakkolwiek się na nim odegrać. Czasami chcemy się skupić tylko na jednej, specjalnej osobie. - Powiedział Bodine, sprzedając w naszą stronę jeden ze swoich wrednych uśmiechów. - Nieprawdaż Scott? Nie boli cię to, że straciłeś kolejną osobę przez swoją głupotę?
Dosłownie widziałam, jak ze źrenic Daniela wydobywają się pociski skierowane w stronę Gideona. Nie tylko pociski z jego oczu leciały w jego stronę, bo on sam próbował to zrobić, ale Noen i Styles złapali za barki blondyna i nie dawali mu przejść i zaatakować Gideona.
- Chcesz znów powtórzyć to, co stało się na imprezie? - Zapytał cynicznie Gideon, podpierając drzewo i spoglądając z pogardą na naszą grupę.
CZYTASZ
Red Town
Teen FictionStrata bliskiej osoby często zmienia ludzi. Popycha ich do czynów, które początkowo wydawały się zbyt abstrakcyjne i niebezpieczne, a rzeczy wcześniej uważane za niebezpieczne i nielegalne stają się czymś zupełnie normalnym. Człowiek staje się kimś...