-Rozdział 7-

253 18 6
                                    

Poczułam, jak ktoś puka mnie w ramię.

— Chryste, Becky, ile można cię gonić? Ogłuchłaś czy co?

Zatrzymałam się, usłyszawszy głos Aleksa. Zmachany chłopak patrzył na mnie, zirytowany. Mogłabym udawać zaskoczoną, że za mną poszedł po tym, jak opuściłam dom Eileen, ale po co? Odprowadzanie mnie do domu chyba stało się pewnego rodzaju rytuałem, a on wykonywał go, jak widać, bez sprzeciwu.

— Może mój mózg po prostu nie dopuszcza do siebie twojego głosu? Jeśli tak, to mądra z niego bestia — burknęłam.

On, zupełnie niezrażony moim tonem, stanął za mną, złapał mnie za ramiona i pociągnął z powrotem w stronę domu przyjaciółki.

— Co ty wyprawiasz? — zjeżyłam się, starając się nie ruszać z miejsca, gdy on próbował mnie gdzieś zaprowadzić.

— Przestań stawiać opór, okej? Przyjechałem samochodem. Odwiozę cię do domu.

— Masz samochód? — zdziwiłam się.

— Pożyczyłem od taty. Nieważne. Chodź.

Już nie trzymał moich ramion, bo dawał mi wybór. Jego wyciągnięta dłoń była skąpana w miękkim świetle latarni, a to oświetlenie niemo wskazywało, że złapanie jej było najlepszą opcją. Oczywiście mogłam powiedzieć, że nie potrzebuję jego pomocy, że poradzę sobie sama; na trzeźwo bym tak zrobiła. W końcu zawsze twierdziłam, że nikogo nie potrzebuję i sama daję sobie radę wspaniale. Niestety teraz było inaczej. Odmówienie pomocy byłoby zwyczajną głupotą z mojej strony, bo naprawdę nie miałam jak wrócić do domu, a spacer wpół do jedenastej wieczorem jakoś mi się nie uśmiechał.

I tylko dlatego podałam mu swoją dłoń, co przyjął z cichą ulgą. Jego skóra była ciepła — chociaż znów nie miał czapki, a zamiast kurtki narzucił na ramiona bluzę z polaru, on pozostawał ciepły. Chyba nie byłam w błędzie, twierdząc, że zwyczajnie nim emanował. To dobrze. W środku jesieni każde dodatkowe źródło ciepła było dla mnie na miarę złota, więc wcale nie miałam ochoty go puszczać.

Alex poprowadził mnie do zaparkowanego przed ogrodzeniem Eileen starego samochodu ojca i otworzył przede mną drzwi. Nadal kręciło mi się w głowie i czułam się tak senna, że nawet nie zarejestrowałam dokładnie wnętrza auta. Wiem tylko, że pachniało w nim ciastkami i trochę jakby proszkiem do prania. Całkiem ładnie. Ten aromat sprzyjał spokojnemu snowi. Już przechyliłam głowę na szybę, już przymykałam powieki, już prawie odpływałam, gdy...

— Zapnij pasy, Becky.

Jęknęłam.

— Prawie zasnęłam, matole. Nie pasy mi w głowie.

— Przykro mi, że twoje bezpieczeństwo jest dla mnie ważne. Nie po to zaciągałem cię do samochodu, żeby coś ci się stało.

— Jedź ostrożnie, a nic mi się nie stanie.

— To tak nie działa.

Westchnęłam i ze szczerą niechęcią zapięłam te pasy. Niech już mu będzie. Byłam zbyt zmulona, żeby się kłócić.

— I to mi się podoba — skomentował. — Teraz możesz iść spać.

Tyle że teraz było trudniej. Gdyby się nie odzywał, może nie zmarnowałby mojej szansy na drzemkę, a teraz czułam, że nieważne, jakbym się nie ułożyła, i tak było mi niewygodnie.

Udało nam się przejechać spokojnie kawałek drogi. Minęliśmy piekarnię na Woodland Drive, a ja nagle nabrałam ochoty na kromkę świeżego, ciemnego chleba. Niemal czułam jego lekko kwaśny smak na języku oraz słyszałam dźwięk chrupania twardej, gorzkawej skórki. Kiedyś pieczeniem chleba zajmował się u nas tata. Był dobrym kucharzem i twierdził, że w kuchni powinno się robić wszystko od podstaw. Za domem hodował niewielki warzywny ogródek; codziennie rano pomagałam w podlewaniu pomidorów, papryki i fasoli, a tata zajmował się resztą. Lubiłam to zajęcie — patrzenie, jak dzięki twojej pielęgnacji rośliny żyją i wydają wdzięczne plony, z których da się ugotować cuda.

Nigdy przed wieczoremOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz