-Rozdział 12-

265 17 8
                                    

Byłam fatalna w grze w koszykówkę. Naprawdę fatalna. Ze wszystkich sportów drużynowych, jakie musiałam uprawiać w liceum, ten zawsze był dla mnie najgorszy, chociaż cieszyłam się wysportowaną sylwetką i dobrą kondycją. Eileen zawsze śmiała się ze mnie, że nie potrafię ucelować do kosza, nawet stojąc pół metra od niego. Miała oczywiście rację, ale i tak się na nią wkurzałam.

Co innego oglądanie koszykówki w telewizji. O tak, to była zupełnie inna bajka.

W piątkowy wieczór odwiedziły mnie przyjaciółki ze stałym dodatkiem — dwiema paczkami chipsów paprykowych i colą. Dziewczyny bardzo przejęły się moim przeziębieniem (według mnie przesadzały, ale dałam im spokój) i stwierdziły, że nie było możliwości, by miały mnie nie odwiedzić i nie przynieść ze sobą czegoś na pocieszenie.

Zajęłyśmy miejsce w salonie i teraz przyglądałyśmy się sportowcom widocznym na plazmie zawieszonej nad palącym się kominkiem. Drewno w środku trzaskało, a płomienie ogrzewały cały dół domu. Mimo tego we trzy ściskałyśmy się pod moim ulubionym szarym kocem, który pamiętał jeszcze moje nastoletnie wahania nastrojów.

— Co to mało być?! — wydarła się Eileen, kiedy jej ulubiony zawodnik został mocno sfaulowany. Leżał na parkiecie przez kilka sekund, ale zaraz się podniósł i zaczął grać dalej, dając znać drużynie, że nic mu nie jest.

— Cii! Obudzisz mamę i ojczyma Bec — uciszyła ją Lindsey i posłała jej karcące spojrzenie.

— Nie uciszaj mnie, proszę. Tu są emocje, Linds. E-moc-je.

Zaśmiałam się.

— Głównie te negatywne, co? Coś ten twój ulubieniec się dziś nie spisuje.

— Każdy ma gorszy dzień — odparła. — I tak go kocham.

— Dobrze, że Cole tego nie słyszy — powiedziałam, szturchając ją żartobliwie ramieniem. Może i czułam się naprawdę chusteczkowo, ale humor zdecydowanie mi dopisywał. Pociągnęłam łyk coli ze szklanki.

— Cole kocha Taylor Swift, a ja staram się nie być zazdrosna, więc on też nie powinien.

— Też kocham Taylor. — Lindsey pokiwała głową. — Szczególnie dzięki jej nowemu albumowi. A tak w ogóle to myślę, żeby w barze w którąś sobotę zagrać jedną z jej piosenek.

Lindsey miała wspaniały głos. Do tego Bóg obdarzył ją niezwykłym talentem do gry na pianinie, dlatego już w tak młodym wieku zaczęła komponować własne utwory. Niestety była strasznie nieśmiała, ale ostatnio odważyła się wychodzić na scenę w pobliskim barze i śpiewać — przeważnie jedną piosenkę na wieczór, ale dobre i to. Ludzie ją uwielbiali. Niektórzy nawet przychodzili tylko po to, by posłuchać jej głosu i wczuć się w słowa, które płynęły z jej ust. Oczywiście nie śpiewała sama — zbyt bardzo się bała — dlatego w utworach towarzyszył jej Miles. Ich głosy pasowały do siebie idealnie i nawet ja, mało wrażliwy człowiek, czułam ciarki, gdy ich słuchałam.

— To wspaniały pomysł — powiedziała Eileen, z entuzjazmem klaszcząc dłońmi. — Co byście zaśpiewali?

— Zobaczycie — odparła. W jej błękitnych oczach czaił się tajemniczy błysk.

— Ohoho! Już nie mogę się doczekać! — Teraz Eileen już piszczała. Do tego zaczęła podskakiwać na kanapie, wciąż siedząc, aż zrzuciła z niej koc. Momentalnie zrobiło mi się chłodniej.

— Wariatka z ciebie — skwitowałam i podniosłam koc z podłogi. Z powrotem nas nim nakryłam. W meczu akurat nastała przerwa.

— Nie większa niż z ciebie. O, właśnie! Przypomniało mi się. Naprawdę jesteś wariatką! Byłaś na randce z Aleksem i nic nam nie powiedziałaś. To dopiero jest wariactwo!

Nigdy przed wieczoremOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz