Głośny gwizd. Pociąg niecierpliwił się w postoju.
Przez ostatnie dwa dni nie działo się za wiele. Żołnierze nie zaglądali do nas często, tylko co jakiś czas na rutynowym patrolu i to przez okienko, nie biorąc nikogo na badania. Niby jechało to ściemą, ale nikt nie narzekał. Każdy potrzebował choć jednego dnia spokoju.
I każdy wykorzystywał go nieco inaczej.
Większość po prostu rozmawiała. Wspólne zamknięcie zmuszało do otworzenia gęby, co rodziło nowe znajomości, te przyjazne i sobie wrogie. Sonya na przykład wzięła na klatę rolę radosnego chochlika, który skakał po celi jak po ścianach kauczuk, by każdemu zapewniać moralne wsparcie. Byli tacy, co ją zbywali – wtedy ta jeszcze częściej ich zaczepiała. Inni spali, tak jak Cody czy Aris, by dać odpocząć ciału obklejonym siniakami, jakie sprezentował im DRESZCZ. Jeszcze dwaj tacy walili czołem o ścianę. Przypominali mi, że moja mama od dawna robiła tak samo. Nie patrzyłam na nich. Trochę bolało.
Bardzo. Bardzo bolało.
Byliśmy też tam my; ja i Minho. Naszym najważniejszym zadaniem było wywoływanie uśmiechu na twarzy małego Diego.
Według Sonyi mały zazwyczaj chodził smutny. Był taki jeszcze w obozie, gdzie tylko przemykał wśród innych jak cień, nie bawiąc się z niejaką Emily ani nie żartując z Codym (bądź też z Cody'ego). Diego był jedną wielką kulką smutku. Jakby DRESZCZ odarł go nie tylko z wolności, ale też z dziecięcej niewinności oraz tego rozbrykanego duszka, opiekuna dzieciństwa. A może odebrał mu to tamten parszywy świat, kiedy tylko się na nim pojawił? Był słabym miejscem na plac zabaw. Chyba że z krzesłem elektrycznym zamiast huśtawek, gdzie krzyk a nie śmiech...
Nieważne. Ja chciałam, aby Diego choć raz poczuł się jak dziecko, jakim przecież był.
Świat kazał nam szybciej dorosnąć; co nie znaczy, że dorosłymi mieliśmy się rodzić.
Cały więc dzień przesiedziałam właśnie z Diego. Ja zagadywałam, próbowałam łaskotać i rzucałam propozycjami zabaw, jakie możliwe były w ciasnej celi. On za to milczał, odskakiwał jak od jakiejś zarazy, raz się nawet wziął i rozpłakał. Na jego widok mnie samej łzy wyżerały powieki. To było tylko dziecko, którego nie potrafiłam choćby rozweselić. Czułam się taka bezradna.
Aż dołączył do nas Minho. Od razu zrobiło się jakoś radośniej; przynajmniej dla mojego serca, które fiknęło z głośnym hura!
Z początku jemu także było ciężko dobić się do Diego. Minho jednak miał w sobie coś, co nie pozwalało duszy zatracać się w smutku. Przy nim chciało się tylko śmiać. Głośno, bez opamiętania. Niedługo później zrozumiał to sam Diego, którego jasne oczy pękały od wesołych iskierek, gdy ten grał z Minho w łapki. Być może chłopiec sam utonął w ciemnej głębi oczu bruneta, co choć nieodkryta i zdziczała nieco, tak wychodzić się z niej nie chciało. Przenigdy. Cudownie się na nich patrzyło z boku. Jednocześnie moje serce taplało cię w cieple oraz krwi, doskonale wiedząc, że lada moment czekał nas koniec. Chciałam się z nimi śmiać, by potem nad nimi zapłakać. Same czarne scenariusze. Dusza w rozterce.
Widok piękny. Mocno kaleczący. Niczym taka róża.
Uczucia jednak gnieździłam głęboko w sobie, nie chcąc zakłócać gry w kosi-kosi-łapki.
Dopiero parę godzin później, kiedy Diego padł zmordowany całym dniem zabaw i ciężką nocą, spytałam Minho o to, jak tak szybko przekabacił dzieciaka. Na początku on tylko na mnie spojrzał. Ciemne oczy przeciął dziwny błysk, taki jakiś... nostalgiczny. Łapiąc mnie za rękę i swoim uśmiechem, niby uspokajającym, ale poniekąd smutnym, chciał mnie uspokoić. Bo bardzo się zmartwiłam. Szczególnie wtedy, gdy powiedział:
CZYTASZ
Doktorek I Szczurek • Minho TMR
FanfictionTo była dopiero dziwna reakcja; chemia pomiędzy panią doktor a laboratoryjnym szczurem. minho x famele oc [książka jest powiązana z moją inną opowieścią: "Inne Oblicza Lęku"; znajomość tamtej nie jest konieczna do przeczytania tej książki] okładkę...