09 | Spaghettogan

571 43 159
                                    

Minuty wydłużały się w godziny. Dni przesypywały się przez palce. Tygodnie ulatywały jak liście na wietrze. Bezpowrotnie. A my nadal staliśmy w miejscu, bez tarczy na atak demonów jutra.

Prace nad lekiem szły... nie szły wcale.

To były dopiero dwa miesiące, od kiedy zaszyliśmy się w fortecy w górach i wykonywaliśmy bolesne testy. Jednak w naszym świecie dopiero rozumiane było jako aż. Z każdym nowym dniem wirus ewoluował w jeszcze silniejszego przeciwnika. Co godzinę procent zarażonych na świecie wzrastał. Płomień nadziei stopniowo malał w ludzkich sercach z minuty na minutę; odpornych, czy ból kiedyś się wreszcie skończy; DRESZCZ-u, czy dadzą radę uratować ludzkość od całkowitego wymarcia.

Moje... czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę uśmiech własnej mamy.

Ta niepewność powoli zabijała mnie od środka. Więdłam. Jak róża bez wody... tak ja bez nadziei.

Przyzwyczaiłam się już nawet do krzyków. Ścierpieć badania szło o wiele łatwiej, kiedy nie skupiałam się na wyrywających się oraz rozpruwających sobie gardło nastolatkach, tylko na wypełniającej mnie po brzegi pustce. Bo nie myślałam wtedy za wiele. Gdzieś z kątka płakało serce, głos rozsądku próbował przebić się przez gąszcz mgły; ja jednak tonęłam w mroku. W mrocznej i chłodnej głębinie, przez którą czasem nie mogłam oddychać. To on śpiewał mi kołysankę. Cichutko i kojąco. Tak smutno...

Melodia mroku była jednak o wiele lepsza od symfonii krzyków cierpienia.

Dopiero noce były najgorsze. Wtedy mrok przybierał całkiem inną maskę, decydując się męczyć mnie wspomnieniami straszliwych rzeczy, których byłam świadkiem. Nikt już nie krzyczał, choć ja wciąż słyszałam wrzaski. Odtwarzały się w pętli. Drapały pazurami moje serce, rozszarpywały płuca, wyciskały z oczu łzy. Nie spałam, bo sny były jeszcze gorsze; Koszmary. Były. Nie. Do. Zniesienia. Dlatego po prostu wgapiałam się w ciemność i wysłuchiwałam jej szeptów. Jesteś takim złym człowiekiem. Śmiała się. Tylko patrzysz. Pozwalasz zadawać im ból.

Co ja jednak mogłam? Byłam tylko narzędziem.

Zabijasz ich. Nie. Ja nie chciałam...

Szepty były niczym ciernie dla mojego serca. Jesteś taka sama jak ONI. Nigdy nie byłam taka jak oni. Paige. Janson. Connor. Nigdy... prawda?

Jesteś taka obojętna. Tylko patrzysz. Zapłacisz za to. Patrzysz, patrzysz i nic nie robisz.

Nie spałam. Łzy. Szepty. Ból. Noc za nocą. Zawsze. Twoja wina. Moja wina.

Tylko ciemność.

···

Nie wiedziałam nawet, który to był już dzień tygodnia. Na pewno był jednym z tych po nieprzespanej nocy. Nogi co chwilę plątały mi się jedna o drugą; na moich powiekach natomiast ciążyły koszmary, co wyłoniły się z mroku, nie dając mi o sobie zapomnieć.

Krzyki. Chłód. Ciemność.

Oboje szliśmy właśnie do stołówki. Żołądek podchodził mi do gardła na samą myśl o jedzeniu, ale jako iż mój brat był niepoczytalnym świrem, który już raz wywarzył mi drzwi, to nie wyobrażałam się tam nie pojawić. Dlatego więc się tam wlekłam, z ciągle paplającym Kevinem tuż obok. Jadaczka mu się nie zamykała. Gadał, gadał i jeszcze więcej gadał... a ja i tak wyłapywałam tylko pojedyncze słówka.

Babcia. Ciastka. Oh, mógł się nimi udławić. Potem coś o łazience. Lustro...? I żel do włosów. Jeszcze selfie.

Wychodziło na to, że babcia po zrobieniu ciastek poszła do łazienki, aby nażelować sobie włosy i cyknąć selfie w lustrze.

Doktorek I Szczurek • Minho TMROpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz