Capitolo 1.

390 51 10
                                    


Leo poprawił bordowy szalik, zasłaniając sobie nos, który zdążył zrobić się czerwony jak pomidor. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz było tak zimno w ich małym miasteczku. Zima omijała Greentown szerokim łukiem każdego roku, może ze względu na jego nazwę, jednak w tym roku postanowiła zawitać już pierwszego grudnia, całą swoją mocą i przepychem. Ludzie wpadli w panikę, kiedy obudzili się w poniedziałkowy poranek, a ulice i chodniki były przykryte metrową warstwą śniegu. Zimowe opony i łańcuchy zostały wykupione w ciągu dwóch godzin, a każdy zakład i szkoła zorganizował parę dni wolnego. Nie dlatego, że drogi były nieprzejezdne, ponieważ odpowiednie służby szybko je oczyściły, ale dlatego, że większość mieszkańców po raz pierwszy w życiu widziała śnieg.

Dzieci i dorośli tarzali się w białym puchu, lepiąc bałwany, robiąc bitwy na śnieżki, czy tworząc aniołki. Nieważne w jakim było się wieku, każdy cieszył się jak małe dziecko, z zamarzniętej wody.
Można by pomyśleć, że teraz, po dwóch tygodniach od pierwszych opadów, emocje mieszkańców trochę opadną, ale ludzie nadal cieszyli się każdego dnia z kolejnej warstwy jaka spadła przez noc.

Leo miał od swojego mieszkania do kawiarni niecały kilometr, który zajmował mu dziesięć minut spokojnym spacerkiem przez park, ale od czasu jak spadł śnieg, pokonywał park biegiem, żeby uniknąć wszystkich lecących w niego stronę śnieżnych kul. Mieszkańcy miasteczka znali go na tyle, że widzieli że mogą sobie pozwolić na natarcie go śniegiem, a on nadal będzie ich kochał całym sercem, ale nie miał zamiaru każdego dnia się przebierać w pracy w nowe ubrania.

Przebiegając dzisiaj przez zamarznięte alejki, ze śmiechem unikał śnieżnych kul, jakie leciały w jego stronę od dzieci Adamsa, jednocześnie stwierdzając w duchu, że dał sobie wejść im wszystkim na głowę. Może gdyby na nie raz nakrzyczał, to by nie zachowywały się jak banda małpiszonów, ale gdy jedna z kulek trafiła go prosto w czapkę, zdejmując mu ją z głowy, zamiast krzyku, wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem. Czy można było się na nich gniewać? Wątpił.

Wszedł do kawiarni od zaplecza, zdjął szary płaszczyk i razem z szalikiem powiesił je na wieszaku, a mokrą czapkę położył na ledwie ciepłym grzejniku. Do otwarcia miał pół godziny, dlatego szybkimi i sprawnymi ruchami zaczął odpalać po kolei wszystkie ekspresy, nie pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. Po poprawieniu stolików, zapaleniu światełek na choince, którą dostał od znajomego leśniczego dwa dni temu i w której ubranie przyłączyły się wcześniejsi mali oprawcy z parku, włączeniu machającego Mikołaja przed kawiarnią i poprawieniu świątecznych dekoracji, mógł wreszcie usiąść za barem i uraczyć się pierwszą filiżanką kawy tego dnia.

Uwielbiał ten moment, kiedy kawiarnia jest już gotowa, w oczekiwaniu na pierwszego konsumenta, ale nadal jeszcze uśpiona i wyciszona, tak samo jak jej właściciel. Zawsze wolał być wcześniej, wszystko na spokojnie przygotować, włączyć i czekać, z kawą albo z książką. Czasami z obiema rzeczami jednocześnie. Bez pośpiechu, bez obawy, że się spóźni. Na luzie i całkowitym spokoju. Kiedyś pan Roots powiedział mu, że jest człowiekiem wolnego biegu. Spodobało mu się to określenie. Nie zrywał się, nie gonił na złamanie karku, tylko ruszał powoli z jedynki, przez pierwsze kilometry jadąc na luzie, najlepiej z górki, aby było łatwiej.

Kawa w ekspresie skończyła się robić, a on spojrzał na zegarek, siadając na obitym czarną skórą stoliku barowym. Pierwszy klient miał przyjść za dwanaście minut, jak codziennie od dwóch lat. Pani Jenis była ich najwierniejszą klientką. Mimo że dzieliło ich tylko siedem lat, to była to kobieta, do której nigdy nie odważyłby się powiedzieć na "ty". Właściwie to tylko z garstką klientów pozwalał sobie na taką poufałość. Saya była inna. Jak spotkała tą samą osobę dwa razy, uważała że już znają się jak łyse konie. Z drugiej strony w miasteczku każdy się ze sobą znał od małego, a córka dwójki lekarzy nie mogła nie być znana w mieście. Może dlatego spoufalanie się z każdym po kolei przychodziło jej z taką łatwością. Ludzie znali ją albo którąś z jej matek.

Pasteli ✅Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz