5. Kot swojego właściciela

84 7 4
                                    

Wchodząc do swojego niedużego apartamentu, który wynajmowałam na Przyległej, miałam wrażenie, że wkraczam do lepszego świata. Odetchnęłam głęboko po zamknięciu za sobą drzwi. Oparłam się o drewniane, pomalowane na ciemny kolor skrzydło i choć gałka wbijała mi się w plecy, czułam się odprężona. Błogi stan nadszedł od razu.

Postawiłam różdżkę na zakupionym jakiś czas temu stojaczku, wcześniej wypowiadając formułę zaklęcia. Szepcząc pod nosem krótkie „pulchio", mające znaczyć tyle co „ciemniej", obróciłam witką o kilka stopni w lewo, a wydobywające się z jego końca światło nieco przygasło i pożółkło, tworząc w sypialni miłą atmosferę, idealną do czytania. Z zadowoleniem sięgnęłam po książkę o wdzięcznym tytule „Lumos, czyli czego nie wiesz o tym zaklęciu", którą jakiś czas temu zaczęłam przeglądać. Uśmiechając się pod nosem, wyjęłam zakładkę spomiędzy stron czterdziestej siódmej i czterdziestej ósmej, na której zaczynał się nowy rozdział. We wcześniejszym nauczyłam się właśnie tej sztuczki z dozowaniem jasności zaklęcia. Jednak zmęczenie po dniu pełnym niespodzianek dniu szybko dało o sobie znać. Nie wiedzieć kiedy, zasnęłam.

Nazajutrz wstałam około piątej, czyli tak jak zwykle, przygotowując się do pracy. Dopiero po około kwadransie, zorientowałam się, że przecież zaczął się weekend. Miałam wolne. Sobota to najgorszy dzień tygodnia. Podczas gdy wielu ma swoje złożone plany, ja nigdy nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.

Nigdy nie miałam na siebie konkretnego pomysłu. Przed wojną wszystko było prostsze. Miałam zdać egzaminy i najprawdopodobniej jako jedna z najlepszych studentek, cieszyć się najwyższym możliwym wynikiem. Miałam zaciągnąć się na praktykę w jakiejś poważanej firmie i zdobyć masę doświadczenia, które wspomogłoby moją zawodową karierę. Miałam wyjść za mąż,  kiedy już zdecyduję, że to odpowiedni moment... Uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie radosnych oczu dawnego kochanka. Na chwilę straciłam rezon, rozpamiętując, ale szybko się pozbierałam, odganiając od siebie natrętne wspomnienia. Wyszło kompletnie inaczej. Nigdy nie wytknęłam nikomu, że moje życie potoczyło się w zupełnie innym kierunku. Nie tego dla siebie chciałam, nie to planowałam. Czy to stąd te wszystkie zmiany w moim życiu? Na pewno tak. Czułam, że moje życie w powojennej sielance to przykrywka dla prawdziwych uczuć. Bałam się, ale zamiast walczyć ze strachem, chowałam się, dając negatywnym emocjom rosnąć w siłę. Potem było już za późno. Pękłam i musiałam zacząć od nowa.

Po pokonaniu Voldemorta, gdy już wszystko się w miarę uspokoiło, udało mi się powrócić do odbudowanego zamku na ostatni rok nauki. Mimo dwuletniej przerwy między szóstą, a siódmą klasą, od razu się odnalazłam w rytmie codziennych lekcji i weekendowych zajęć dodatkowych. Wtedy też natrafiłam na ogłoszenie pracy w sowiarnii. Z początku był to tylko wypełniacz czasu, ale powoli stawał się jednak moim azylem. Ktoś powiedziałby, że znowu się ukrywałam. Może. Niemniej jednak, nie czułam, że popełniam jakikolwiek błąd. Objęcie posady wymagało ode mnie ogromu zaangażowania. Potrzebowałam tego, by móc oderwać się od przytłaczającej rzeczywistości. Z początku miałam masę pracy, bo cały system wysyłania i odbierania listów, boksów i paczek został unowocześniony. Nałożone nań restrykcyjne zasady wdrażane były w życie powoli, więc potrzeba było sporej dawki uwagi i skrupulatności. Idealne zajęcie.

Nie miałam zamiaru marnować edukacji, pracując na poczcie, jednak nie posiadałam wystarczającej ilości sił, chęci, a tym bardziej jakiegokolwiek doświadczenia. Nie chciałam posady za nazwisko, które w jakimś stopniu stało się znane. Wielu z tego skorzystało, ale nie czułam, by było to odpowiednie dla mnie. Chciałam czegoś więcej.

Ronald jako auror spisywał się dobrze, jednak nie był w tym tak dobry jak Harry. Dla obu drzwi każdej kancelarii stały otworem, a w ofertach pracy jako głównodowodzącego, mogli przebierać dowoli. Weasley wybrał Fortes, firmę która skupiała w swych szeregach wyłącznie postawnych mężczyzn, wprawionych w boju i pod ten typ walki z przestępczością byli szkoleni. Harry natomiast postawił na Etspe Auxilium, gdzie bardziej od działania w terenie liczyła się chęć pomocy poszkodowanym. Ich decyzje dały mi wyraźnie do zrozumienia, jak bardzo są od siebie różni. Zawsze sądziłam, że skończą razem, naprzemiennie ratując swoje tyłki. Podświadomość podpowiadała mi, że czasy spędzania ze sobą każdej wolnej chwili minęły bezpowrotnie. Tego obawiałam się najbardziej. Niemniej, ta przerwa zadziała na mnie kojąco. W naszym rozstaniu nie było czasu ani na łzy, ani smutek. Cieszyłam się, bo wiedziałam, ile moi przyjaciele radości czerpali z obranych ścieżek, mimo że sama stałam w miejscu.

Byłam częścią życia Rona, a on moją. Nie wyszło tak jak oboje byśmy tego chcieli, mimo że staraliśmy się za pięciu... Nie myślałam o tym, że to może być moja wina, albo jego. Nie było mowy o obarczaniu się odpowiedzialnością. To była niczyja wina, że się od siebie oddalaliśmy. Być może, właśnie dlatego nie poradziliśmy sobie z tym dorosłym życiem. Może staraliśmy się zbyt mocno, by zauważyć najmniejsze progresy? Byliśmy tak zaabsorbowani tym, by dojść do jakiegoś ogromnego postępu, kamienia milowego naszego związku, że nie zauważyliśmy tego, jak on powoli gnił od środka. Może sami go uśmierciliśmy, nawet o tym nie wiedząc. W dobrej wierze człowiek zdolny jest zrobić różne głupie rzeczy i być święcie przekonanym, że czyni słusznie. Efekt był taki, że nasze bycie razem skończyło się nim zdążyło się w ogóle rozkwitnąć. I choć ciągle pragniemy dla siebie jak najlepiej, troszczymy się o siebie, to nie ma między nami chemii, która niejako nas do siebie zbliżała na początku. Nie ma ognia, który łączył ze sobą dwie przeciwności. Nie było też wojny, która przyczyniła się do tego, że staliśmy się od siebie tak bardzo zależni. Koniec końców, czułam że tak po prostu musiało być. Tak zostało zapisane w kartach, których za cholerę nie mogłam rozgryźć...

(O)

Gdy wracałem do domu po późnowieczornej wizycie u Dolores, ciągle miałem dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Że ktoś idzie za mną krok w krok. I tak też było, choć moim prześladowcą nie był wcale człowiek...

Gdy otwarłem zaklęciem ciężką żeliwną bramę, wraz ze mną ktoś wdarł się na podwórze i gdyby nie uradowany Scorpius, pewnie nawet nie zwróciłbym uwagi na obecność nowo przybyłego...

– Tato! To dla mnie? – pytał, dźwigając w wątłych ramionach kłębek sierści, który kiedy się przyjrzeć z bliska, okazywał się być kotem. Olbrzymim, grubym kotem ze skołtunioną sierścią w ciemnobrązowym kolorze i z płaskim pyskiem, wyrażającym wieczne niezadowolenie... Odruchowo cofnąłem się o krok, zapominając, że przecież nic mi nie grozi. Zwierzę ani nie syczało, ani też specjalnie nie przejmowało się  obecnością któregokolwiek z nas. Co więcej, wyrażało przyjazne nastawienie w stosunku do mojego syna. Nie  mogłem mu odmówić, widząc jego zadowoloną minę, mimo iż przyciskał twarz do brudnego zwierzęcia. Nie potrafiłem, nie po tym, gdy chłopiec puścił z rączek kota i podszedł do mnie, i chwytając za poły płaszcza, wtulił się w moje nogi. Kot, oswabadzając się z uścisku malca nie uciekł, wręcz przeciwnie! Usiadł grzecznie obok, jakby czekał na kolejną porcje pieszczot.

– Jasne, możesz go zatrzymać – powiedziałem, nie ukrywając, że nie zamierzonym było, by kot znalazł się w ten dzień ze mną przed domem. – ale musimy go wyczyścić.

– Umyć też? Koty nie lubią wody... – Dzieciak mówił z przejęciem, idąc za mną do środka dworu i choć jego twarz zasłaniał kłąb sierści, uważnie, jakby na pamięć, pokonywał drogę.

– Znajdziemy jakieś odpowiednie zaklęcie, by żadne z nas nie cierpiało, myjąc to cudo – rzuciłem z przekąsem, patrząc na zwierzę w objęciach syna, które wcale nie wyglądało na zwykłego dachowca.

Gdyby nie fakt, że pomiaukiwał co jakiś czas, pewnie nie zorientowałbym się, że to kot, tym bardziej, że standardowe persy, do których był podobny, były co najmniej trzy razy mniejsze. – Musimy też znaleźć mu odpowiednią dietę – powiedziałem i wtedy jak na znak sprzeciwu, usłyszałem syknięcie. Zaśmiałem się pod nosem.

– A jak chcesz go nazwać? – zapytałem syna, gdy po oczyszczeniu zwierzaka z ton pyłu, błota i innych, naprawdę licznie występujących, paprochów, jakie znalazły się ukryte w jego sierści, siedzieliśmy w kuchni przy stole, na którego blacie spoczywał, jak się okazało nie brązowy, a rudy kot. Domowa skrzatka była przeszczęśliwa, mogąc pomóc nam obojgu w pracy przy przywracaniu jego wyglądowi dawnego blasku, choć to nie dziwne, bo Grzmotka była szczęśliwa mogąc robić cokolwiek...

– Hmm... – zastanowił się, głaszcząc go po pyszczku.

– Może Futrzak? – zaproponowałem.

– Ładnie. Ale to jest Krzywołap! – Zdziwiłem się.

– Krzywołap? Bo ma krzywe łapy? – zapytałem, zastanawiając się skąd u niego ten dziwny pomysł.

– Bo tak jest napisane na medaliku... – powiedział spokojnie, jakby nie widział w tej sytuacji nic zabawnego. Kiedy spojrzał na mnie swoimi zielonymi oczami wypełnionymi dobitną szczerością, nie potrafiłem ukryć rozbawienia i roześmiałem się głośno, a mój śmiech rozszedł się echem po kamiennych ścianach budynku.

Kolor WstyduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz