10. Don Chichot

79 6 11
                                    

Musiałam wyjść na chwilę z domu. Zaczerpnąć świeżego i ożywczego powietrza – w taki sposób tłumaczyłam sobie tę nagłą potrzebę. A naprawdę było tak, że nie potrafiłam usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż pięć minut. Udało mi się to sprawdzić, bo dokładnie cztery minuty i trzydzieści sześć sekund zajęło mi wypicie porannej kawy. Zwykle nie używałam magii do tego, by upraszczać sobie domowe zajęcia, bo nie było mi to potrzebne, niemniej tego dnia koniecznym było szybko ochłodzić parujący napój.

Nie zjadłam nawet śniadania. Porwałam swój „niezbędnik" z niedużego stolika, stojącego w przedpokoju i szybko wyszłam z mieszkania. W duchu dziękowałam sobie za wmontowanie w drzwi zaklęcia, które zamieniło zwykły zamek na samozatrzaskowy.

Dopiero, idąc chodnikiem w stronę głównej ulicy, zaczęłam grzebać w torbie, sprawdzając czy aby na pewno wszystko ze sobą zabrałam. Mój awaryjny niezbędnik jest w istocie zwykłą torbą z barwionej na czarno skóry i z dwoma uchami do noszenie. Dość pojemna, z racji tego, iż zaklęcia zmieniające pojemność nie wchodziły w grę. Jednocześnie nie tak duża, by powstrzymać wrodzone zapędy wysyłające do mózgu sygnały typu: „może jeszcze dorzucić do środka...". Czar odciążający też był niewłaściwy, ze względu na miejsce, do którego podążałam.Po kilku minutach pieszej wycieczki, stanęłam na dawno nie odwiedzanym terenie. Wraz z rozwojem sieci fiuu i możliwością teleportacji, mur z czerwonej cegły przestał być potrzebny w podróży. Skazani na niego byli jedynie ci, którzy pragnęli wniknąć do magicznego świata od strony zachodniego Londynu.

Dotknęłam zimnych cegieł, wspominając kilka lat nauki w Hogwarcie. W mojej głowie krzątały się myśli o czasie przed przyjazdem do zamku – beztroskie zakupy na Pokątnej, gwar, dźwięki wydawane przez chowańców, pohukiwanie sów pocztowych, a przede wszystkim, twarze roześmianych ludzi rozmawiających ze sobą na różne tematy.

Podeszłam trochę bliżej, gdzie byłam w stanie poczuć specyficzny zapach cegieł. Mieszanina wilgoci i sypiącej się w niektórych miejscach zaprawy. Gdy skupiłam się jeszcze bardziej, mogłam wyobrazić sobie dawnych przyjaciół.

Dawnych? Dawno to się z nimi nie spotkałam, a jednak ciężko było mówić o aktualnych przyjaźniach, gdy tak naprawdę samemu się od nich odseparowało. Oderwałam dłoń od chropowatej ściany, wahając się i rozpatrując jednocześnie chęć zobaczenia ich po raz kolejny.

Spojrzałam w górę na miejsce, do którego sięgały ułożone na leżąco dziurawki i pomyślałam, że z biegiem lat sporo urosłam, bo mur przestał wydawać się barierą nie do sforsowania. Zrobiłam dwa kroki w tył i wyciągnęłam z bocznej kieszeni torby różdżkę – jedyny element świadczący o tym, że byłam inna niż ludzie, których miałam spotkać na swojej drodze po drugiej stronie.Dwukrotnie musiałam wystukać wzór na bokach cegieł, bo z pierwszą próbą, moją głowę zaprzątały zupełnie inne myśli niż zaklęcie odpieczętowujące przejście. Tak, zmierzałam do mugolskiej części miasta. Do miejsca, w którym to wszystko się zaczęło i gdzie spędziłam jedne z najwspanialszych chwil swojego życia.

W dwa kwadranse później, przeszłam przez całą ulicę Charing Cross, by w końcowym przystanku trafić na Leakshare Street, gdzie znajdowało się kilka pojedynczych domów z niedużym ogródkiem. Minęłam kilka ogrodzeń, a w końcu trafiłam w odpowiednie miejsce. 

Przecisnęłam się przez pokrytą rdzą furtkę, a kilka dzielących mnie od schodków kroków pokonałam prawie w biegu. Stanęłam na wycieraczce, na której wyszyty został serdeczny napis „Witajcie", a jednak poprzecierane i wyblakłe litery wcale nie zachęcały do tego, by zostać tam na dłużej niż było to konieczne.

Patrzyłam wprost przed siebie na białe drzwi, by potem rozejrzeć się po całym otoczeniu, czego w natłoku różnych myśli, nie zrobiłam wcześniej. Dwa różane krzewy przy bramce zarosły do tego stopnia chwastami, że od dobrych kilku lat nie wydawały już pąków. Nie pachniało wokół bzem ani jaśminem, które znalazły się w tarapatach jeszcze gorszych niż róże. Zaparłam się pod boki, mając nadzieję, że jak odwrócę głowę w stronę podjazdu i garażu, widok będzie ciekawszy. Rzeczywiście taki był. Choć... wyobrażając sobie „ciekawsze rzeczy", z pewnością nie chodziło mi o powyłamywane deski z parkanu, którego kolor mimo upływu lat, ciągle wytrwale trzymał się drewna. Przynajmniej tyle dobrego, pomyślałam.

Kolor WstyduOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz